„Meksykańska hekatomba”: stary znajomy w nowych opałach

19:41

Szwajcara Tima Meyera dobrze już znają ci, którzy tak jak ja „pochłonęli” w ubiegłym roku „Syryjską legendę”. Tym razem jej autor, Wojciech Kulawski z Bliskiego Wschodu, gdzie rozgrywała się akcja tamtej książki zabiera nas wraz z głównym bohaterem, archeologiem-pasjonatem do Meksyku, aby w Prologu „Meksykańskiej hekatomby” wrzucić od razu w jakąś totalnie ciemną dziurę, zdawałoby się bez wyjścia. Kto by pomyślał, że szansą na życie okażą się… damskie tipsy? Skąd je Tim weźmie, jak się nimi posłuży, a przede wszystkim dlaczego znalazł się w betonowej pułapce? Hola, hola – nie tak szybko! W najciekawszym momencie Kulawski kończy Prolog i cofa akcję w czasie. Widzimy Tima z przyjacielem, który leniwie sączy drinki nad basenem Hotelu Mesaluna w okolicach meksykańskiego miasta Ciudad Juarez. Jest tak sielsko-anielsko, że my po miesiącach pandemicznego zamknięcia wręcz marzymy, aby się z archeologiem zamienić na miejsca i korzystać do woli z formuły all inclusive. Dlatego wypieramy wcześniejsze, migawkowe pojawienie się nowych postaci i to ważnych figur: Johna Gizroma, szefa Biura Badań i Rozwoju CIA oraz generała Gabriela Mendozy, szefa CISEN-u. Co prawda obaj wspominają o jakimś tajemnym projekcie Genius, a właściwie jego zamknięciu, co zresztą stępia naszą czujność, ale nas kusi plażing z Timem nad basenem. I wtedy na ziemię spada… meteoryt. Koniec świata? Nie, to dopiero początek ostrej jazdy. Podczas wartkiej akcji, która znów tak pędzi jak Formula Rossa, najszybszy na świecie rollercoaster w Ferrari World w Abu Dabi dołączają wciąż nowi bohaterowie.
Jednak z licznej galerii pojawiających się w powieści postaci dla mnie najciekawszy jest duet dwóch kobiet – agentki CIA, Walerii i narzeczonej gangstera, Fridy. Obie są olśniewająco piękne i potrafią bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystać swoją urodę do osiągnięcia zamierzonych celów. W tym dążeniu przekraczają wszelkie, niewyobrażalne dla zwykłego człowieka granice, zostawiając pod względem pomysłowości daleko w tyle wszystkich zaludniających strony książki mężczyzn. Bledną przy nich nawet rywalizujący o wpływy dwaj przywódcy narkobiznesowych band oraz skorumpowany polityk.
Interesującym wątkiem jest ten poświęcony eksperymentom na ludziach, w których pobrzmiewają dalekim echem marzenia hitlerowskich Niemiec o stworzeniu ubermensch. Warto przy tym pamiętać, że koncepcja nadczłowieka w literaturze pojawia się już u Fiodora Dostojewskiego, który czerpie z heglowskich teorii wielkich jednostek, a potem u Fryderyka Nietzchego. W „Meksykańskiej hekatombie” przedmiotem doświadczeń są istoty najsłabsze, dzieci. Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za to, że służą nauce i ile można dla niej poświęcić? Dyskusja na ten temat wychodzi poza ramy tej powieści i jest nie tylko kontynuacją, wariacją tematyki poruszanej chociażby u noblisty Kazuo Ishiguro w dwóch rewelacyjnych jego książkach: „Nie opuszczaj mnie” (film na jej podstawie jest znacznie słabszy https://www.youtube.com/watch?v=OmBAKgAHgpk) oraz „Klara i słońce”.
U Kulawskiego sporo jest zresztą odniesień literackich. Widać, że ten autor czyta, ogląda i reaguje na współczesny świat. Podejmuje z nim dialog. To bardzo stymulujące intelektualnie również dla bardziej wymagającego czytelnika, zalewanego teraz w Polsce literaturą prymitywnej, nie zmuszającej do zbytniego myślenia, papki, w której zmielone są razem: ocierający się o toporne porno, seks i epatujący scenami grozy kryminał, a to wszystko doprawione nadmiarem wulgaryzmów. W „Meksykańskiej hekatombie” też mamy sceny erotyczne. I to jakie! – nie zdradzę, ale warto je przeczytać. Są w niej też kryminał, sensacja w stylu kina akcji, bo ten autor pisze „filmowo”, bardzo plastycznymi „kadrami”, które po prostu od razu widzimy. Pojawiają się sceny katastroficzne, elementy fantastyki naukowej z nawiązaniami do prozy Ericha von Dänikena, Stanisława Lema, ale też Herberta George’a Wellsa czy Aldousa Huxleya („Nowy wspaniały świat”). Dzieje się a dzieje na każdej właściwie stronie. Upadek meteorytu, który okazuje się już… drugim, a może nawet entym w tym samym miejscu, tajemnicze, podziemne laboratorium z genialnymi, klonowanymi obiektami-dziećmi, widowiskowe odbicie więźnia z wcześniej nie do zdobycia placówki odosobnienia przy pomocy pancernego pociągu, korupcja polityków, walka dwóch gangów handlarzy narkotyków, tajne operacje CIA i miejsce, "gdzie ludzie rodzą się bogami" - starożytne miasto piramid, Teotihuacan. I jak zwykle u Kulawskiego zaskakujący koniec. „Z tego świata każdy ma tyle, ile sobie weźmie” – taką dedykację napisał mi autor w egzemplarzu recenzenckim. Ile z niego i czy uczciwie czerpiemy, jak to czynią bohaterowie powieści i kto okaże się wielkim wygranym? Bardzo się zdziwicie. Sięgnijcie więc po „Meksykańską hekatombę”. A przy okazji przeczytajcie też "Syryjską legendę", którą również recenzowałam:

Zobacz również:

0 komentarze