Artykuły

MOJE ARTYKUŁY

www.rp.pl/turystyka czyli Turystyka on-line w Rzeczpospolitej. Moje (i nie tylko) teksty o tym, co "piszczy" w turystycznej branży. Tylko tutaj najświeższe informacje o kondycji biur podróży (aktualne ratingi prezentowane przez ekspertów) i liniach lotniczych oraz innych środkach transportu, dokąd warto wyjechać, a gdzie nie należy, bo: konflikty zbrojne, epidemie i inne kataklizmy, prezentacje sieci hotelowych i otwarcia nowych obiektów - w tym tych najbardziej niezwykłych.

Wszystkie moje teksty opublikowane w National Geographic i Travelerze:http://www.national-geographic.pl/szukaj/autorow/1/dopasuj-ciag//Anna%20K%C5%82ossowska/

Moje teksty w Dzienniku Gazecie Prawnej: http://forsal.pl/autor/8151-anna_klossowska.html

  Podróże małe i duże, a zatem po Włoszech, ale i po innych krajach i Polsce. Prezentowane tutaj teksty publikowane były w większości na łamach prasy (zainteresowanych odsyłam do zakładki "Moje artykuły"), dlatego postanowiłam wybrać te najciekawsze. Nie zwlekajmy już dłużej i ruszajmy w świat.  

 WŁOCHY  

Między Cudem a Wulkanem - wspomnienie z Neapolu


No dalej, pospiesz się św. January i zrób cud – zaklinają spowite w czerń staruszki, wpatrzone w dwie ampułki wystawione do adoracji w neapolitańskiej Katedrze i oddychają z ulgą, gdy zawarta w nich krew się skropli. To znak, że miasto będzie bezpieczne. Nie wybuchnie drzemiący obok Wezuwiusz, a Camorra nie pochłonie kolejnych ofiar…


January, biskup Benewentu został ścięty za wiarę przez siepaczy prześladującego chrześcijan cesarza Dioklecjana w 305 r. n.e. Sto siedemdziesiąt lat później neapolitańczycy po raz pierwszy zwrócili się o do niego o pomoc, aby ochronił ich przed skutkami gwałtownego wybuchu wulkanu, co też uczynił. Nie raz. W 1631 r., jak podają kroniki, gdy złowieszcza chmura popiołów zmierzała nad miasto, wyniesiono w procesji ampułki z krwią świętego – zebraną wg tradycji zaraz po jego śmierci przez jedną z wyznawczyń, oraz relikwie i… wiatr przegnał chmurę nad morze. Potem były cudowne ocalenia od zarazy, morskich nawałnic oraz innych katastrof. W ten sposób św. January został patronem Neapolu i trzy razy do roku (w pierwszą sobotę maja, 19 września – w rocznicę śmierci i 16 grudnia) funduje mieszkańcom oraz przyjezdnym miraculo: zakrzepła krew przechowywana w szklanych ampułkach skrapla się i gotuje na oczach zebranych!


Można go zobaczyć podczas uroczystej Mszy św. odprawianej przez arcybiskupa Neapolu w Katedrze p.w. św. Januarego, znajdującej się w samym sercu starego miasta, przy XVIII-wiecznej via Duomo czyli ulicy Katedralnej. To właśnie tu, w uginającej się od przepychu marmurów, złoceń, fresków z życia świętego barokowej kaplicy przechowywane są relikwie biskupa, w tym bezcenne srebrne popiersie oraz ampułki.




 Jeszcze nie tak dawno ich publiczna prezentacja wywoływała zbiorowe ataki histerii, o czym wspominają zarówno przedwojenny korespondent IKC w Rzymie Gustaw Lawina (nota bene mój dziadek), jak i mieszkający w Neapolu przez szereg lat Gustaw Herling-Grudziński. Przesądni neapolitańczycy, a zwłaszcza kobiety potrafiły wręcz ubliżać świętemu stekiem najgorszych słów, gdy ten nie skroplił krwi na czas. Potem, może w wyniku Soboru Watykańskiego II, który zepchnął Januarego do szeregu świętych kategorii B oraz rezerwy Kościoła wobec cudu, emocje opadły. – Nadal jednak, zwłaszcza starsi ludzie wierzą w zależność między przemianą krwi a wybuchem wulkanu – zauważa Ivano Todisco z hotelu Duomo sąsiadującego z katedrą. W sukurs przyblakłemu kultowi pospieszyły też władze miasta, wskrzeszając dawną tradycję procesji, podczas której na niesione ulicami relikwie sypie się z udekorowanych dywanami balkonów deszcz płatków kwiatów.


To nie koniec atrakcji, jakie kryje wzniesiona w XIII w. na planie krzyża, Duomo - Katedra, która stanęła na miejscu poprzednich, pogańskich - m.in. czczono tu Apolla. Można w niej śmiało spędzić pół dnia, śledząc co pozostało z oryginalnej konstrukcji, a co, w wyniku licznych trzęsień ziemi i erupcji Wezuwiusza, nie zawsze umiejętnie odnowiono czy dodano - na przykład nową fasadę z 1905 r. czy siedemnastowieczne stiuki i freski w paleochrześcijańskiej bazylice Santa Restituta. Została ona dosłownie „wchłonięta” przez zbudowaną potem katedrę, podobnie jak uważane za najstarsze na zachodzie Europy baptysterium San Giovanni in Fonte oraz gotycka Kaplica Capece Minutoli, rodu, który przez wieki służył Królestwu Neapolu.


Pod posadzką Duomo i ulic starego miasta, przeszło 40 m głębiej rozciąga się drugie miasto - podziemne. Już pięć tysięcy lat temu pierwsi mieszkańcy Zatoki Neapolitańskiej, a potem Grecy wznosili ze skał wulkanicznych fortyfikacje, świątynie i domy dawnego Neapolis. Rzymianie poszli o krok dalej, budując cały system hydrauliczny, łączący odległe o 70 km źródło Serino z miastem. W ten sposób każde gospodarstwo domowe poprzez własną studnię miało dostęp do znajdującej się niżej cysterny i świeżej wody. Nad jego utrzymaniem czuwali „studzienni”, ponoć zręczniej niż po ciemnych podziemnych korytarzach poruszający się jednak w kobiecych sypialniach pod nieobecność gospodarza… System hydrauliczny, zastępowany stopniowo nowym od XVII w. przetrwał do początków ubiegłego stulecia! Dziś mroczne zaułki Neapolis można zwiedzać z przewodnikiem, który opowiada o tym, jak służyły mieszkańcom za schronienie w czasach zarazy, najazdów czy kataklizmów.


Jednak prawdziwy Neapol to ten znajdujący się na powierzchni, miasto pizzy, w którym ten pyszny placek z różnościami został wymyślony, czego pamiątką jest wrześniowa Pizzafest, ale i kawy. Ta ponoć najlepsza we Włoszech serwowana jest al banco czyli przy barach w lokalikach nad Zatoką Neapolitańską. Na jej falach, skąpanych w upalnym słońcu Południa unoszą się jachciki i stateczki płynące w stronę wysp Capri i Ischi. Sielski obrazek, tak często oddawany na płótnach i kliszach fotografów uzupełnia w tle jeden, ale znaczący detal – monumentalna, dwustożkowa góra, Wezuwiusz. W 79 r. n.e. wszedł do historii grzebiąc w wyniku erupcji doskonale prosperujące miasto Pompeje, Herkulanum nazwane tak od boga Heraklesa oraz Stabie. Poetycki opis tragedii, w której chmura popiołów unosząca się nad wulkanem porównana została do pinii, zawdzięczamy Pliniuszowi Młodszemu, naocznemu świadkowi zdarzenia. Co ciekawe, mimo wielokrotnych, wcześniejszych trzęsień ziemi powodujących znaczne zniszczenia nie tylko w Pompejach, ale i Neapolu, o czym donosił Seneka, nikt nie spodziewał się tragedii. Mało tego, kierujący rewoltą gladiatorów w pobliskim amfiteatrze w Kapui, Spartakus znalazł schronienie dla powstańców właśnie na stokach Wezuwiusza! Może dlatego, że dotąd żyzne stoki wulkanu dostarczały winogron na przednie wino oraz owoce i warzywa. Podobnie było zresztą i potem, bo Wezuwiusz wybuchał jeszcze przynajmniej 50 razy, do ostatniego „spektaklu” w 1944 r., kiedy ucierpiał Neapol. Opowiadał mi o tym barwnie kierowca podmiejskiego autobusu w czasach, kiedy jako baby sitter mieszkałam w pobliskiej Casercie.



Terremoti jednak nikogo nie odstraszyły. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że neapolitańczycy są w jakiś symbiotyczny sposób związani z Górą, czego dowodem jest zabudowa pnąca się coraz bliżej krateru. Znajdujące się na wulkanicznych zboczach apartamenty należą ponoć do najdroższych! A przecież najlepszy widok na Wezuwiusz rozciąga się z przeciwległej fortecy Sant’Elmo…




Miasto wywołuje w przyjezdnych skrajne emocje. Niechęć, gdy w strugach ulewnego deszczu wysiadają z pociągu na dworcu centralnym przy najbrzydszym placu miasta, piazza Garibaldi i zaraz dopadają ich chmary obwoźnych sprzedawców wszystkiego. Lęk, gdy po zmroku zapuszczą się nieopatrznie w pobliskie uliczki, bo ryzykują co najmniej kradzież portfela czy wręcz przerażenie na odgłos przypominający wystrzał w dzielnicy Forcella, uważanej za siedzibę Camorry. I choć turysta porachunków z bronią w ręku raczej nie zobaczy, to dla mieszkańców jest to gorzki chleb powszedni. „ Boję się wyjść na ulicę, bo pełno tu napadów i porwań” – zapisała w swoim pamiętniku 14-letnia Annalisa Durante, zabita w 2004 r. zamiast bossa mafii w starciu jednej z jej frakcji. Św. January nie ochronił dziewczynki…


Jednak zazwyczaj zalany słońcem Neapol powoli, ale skutecznie uwodzi cudzoziemca, zwłaszcza gdy w najstarszym w Europie Muzeum Archeologicznym podziwia tysiące mozaik, posągów i waz z wykopalisk w Pompejach i Herkulanum. Albo odpoczywa od upału w majolikowym chiostro klasztoru św. Klary, przechowującym XVIII-w. szopkę. Bożonarodzeniowe presepi czyli szopki w różnych rozmiarach i wystroju produkują wielopokoleniowe warsztaty przy Via San Gregorio Armeno. To kolejna tradizione, tak jak dobiegające z Teatro San Carlo głosy bel canta – no cóż, trawestując słynne powiedzenie, można by spokojnie usłyszeć „Traviatę” w Neapolu i umrzeć, bo jest to jedna z najprzedniejszych scen operowych świata. Jednak po co, skoro miasto pieśnią O Sole Mio, intonowaną głosem kruczowłosego, przystojnego jak szatan (choć zazwyczaj w tej części Włoch niskiego wzrostem) kelnera zaprasza do miłości? Stara legenda neapolitańska opowiada, że w Grecji żyła ongiś dziewczyna, Partenope. Jej urodę porównywano z pięknością Junony i Minerwy. Wbrew woli ojca pragnącego oddać jedynaczkę innemu, uciekła z ukochanym Cimone i po długiej podróży statkiem wylądowała na nieznanym brzegu, który gdy tylko dotknęła go stopą zaczął rodzić wspaniałe plony. Partenope poślubiła Cimone i miała z nim dwanaścioro dzieci. Tak powstał Neapol. Na miejscu jej mitycznego grobu wznosi się dziś jeszcze jeden ciekawy zabytek, Castel del’Ovo. Zgodnie z inną lokalną legendą Wergiliusz, uważany w średniowieczu również za maga, ukrył w fundamentach budowli jajko mające trzymać w pionie całą budowlę. Gdyby się stłukło, w perzynę obróciłby się nie tylko zamek, ale i cały Neapol.


Anna Kłossowska


„Odjazdowy” dach mediolańskiej katedry. Kogo dręczy Babau?  


Tutaj nie należy oszczędzać ani sił (podejście schodami to wyzwanie) ani pieniędzy na windę. Widok z góry katedry (Duomo) w Mediolanie jest fantastyczny, bo sam dach to dzieło sztuki. Otacza go las iglic i wieżyczek (dokładnie 135) z figurami świętych i proroków. Zachwycają rzeźbione misternie balustrady, rzeźby i płaskorzeźby przedstawiające gigantów i postacie fantastyczne jakby rodem z bajek. Chodząc po dachu Duomo ma się wrażenie, jakby wokół strzelały w górę szczyty Dolomitów. Tak też przedstawił katedrę na płótnie Dino Buzzati (1906–1972), obdarzony nieprawdopodobną wyobraźnią włoski pisarz, dziennikarz, a także malarz. Urodził się właśnie w Mediolanie i to miasto – tak bardzo zindustrializowane, posiadające w stosunku do innych włoskich metropolii niewiele znakomitych zabytków, regularnie odrealniał na swoich obrazach. Obejrzenie obrazów i przeczytanie prozy Buzzatiego, a dopiero później wybranie się na zwiedzanie miasta, tworzy zupełnie inną perspektywę, z pogranicza jawy i snu. Mediolan zapełnia się nocą baśniowymi stworami w rodzaju Babau (patrz niżej), przelatującymi cicho nad iglicami katedry, ale i zdesperowanymi dziewczynami, które rzucając się z wieżowca, podczas lotu w dół oglądają sceny z życia mieszkańców tego domu. Są też, unoszący się nad ziemią w swoich aureolach święci, ale i wyrastające przed kościołami ni to góry ni… fallusy – Buzzati potrafi być momentami obsceniczny w wersji hard, ale efekt łagodzi często konwencja bajkowa czy naif. Jest za inteligentny na tandetne szokowanie, raczej zależy mu na pokazaniu skali zepsucia społeczeństwa, które swe grzeszki chce odkupić, fundując „Madonninie” świeczkę za pół euro.




Mój ukochany Buzzati jest też autorem pierwszej "wizualizacji" Babau, potwora, monstrum obecnego nie tylko we włoskim, ale i europejskim folklorze – np. we francuskiej Langwedocji

– Jak nie pójdziesz grzecznie spać, to przyjdzie Babau – tak od wieków straszą niegrzeczne dzieci włoscy rodzice. Jednak Babau w komiksie Buzzatiego wcale nie przeraża, wręcz przeciwnie – przypomina skrzyżowanie tapira i hipopotama, a jego mordka kojarzy się z pyszczkiem delfina.


Poza tym potrafi latać, unosząc się nad dachami Mediolanu, toteż bez trudu udaje mu się wpływać przez okna do dziecięcych pokojów i wchodzić w ich sny. Gdy jednak dowiaduje się, że komisarz stołecznej policji Roberto Paudi zwolnił nianię swojego dziecka, ponieważ straszyła go Babau – tenże Babau odwiedza nocą policjanta, fundując mu… „chwilę orgazmu”. Potem jest już jednak mniej sympatyczny, wykopując Paudiego z łóżka i ukazując mu się w postaci znienawidzonego przełożonego.
(fragment mojego przewodnika "Włochy jakich nie znacie" opublikowanego przez National Geographic - patrz. Moje książki; przy okazji polecam album "Buzzati pittore" autorstwa Raffaele De Grada, wydany przez Giorgio Mondadori&Associati w 1999 roku - wznowienia niewykluczone)

CZECHYPraga bez szpilek czyli mój city break nad Wełtawą







Stolica Czech znów powaliła mnie na kolana. Tysiącletnie zabytki, harmonijna zabudowa niezniszczona przez żaden system, tętniąca życiem tak w dzień jak i nocą, a przy okazji wyluzowana , puszczająca do turysty oko…

Godzina 7.05. Wyjątkowo wyspana po nocnej podróży lux-kuszetą Chopin (sterylnie czysto, leżanki kryte wzorzystym welurkiem, mięciutkie koce!) z Warszawy wysiadam na Dworcu Głównym w Pradze w sobotni poranek. Mży i ma być jeszcze gorzej – na szczęście prognozy się nie sprawdzą i przez cały weekend będę oglądać Pragę w słońcu. Ruszam dziarsko i już po 10 minutach jestem w centrum miasta, na Václavskim Námestí. Ten liczący 750 m. długości plac sporo pamięta: antynazistowskie manifestacje w 1938 r., opluwanie radzieckich czołgów w 1968 r. i samospalenie się 21-letniego studenta filozofii Jana Palacha w akcie protestu przeciw represjom po Praskiej Wiośnie oraz wiece aksamitnej rewolucji. Pośrodku stoi pomnik św. Wacława, patrona Czech bardzo dostojnie prezentującego się na końskim grzbiecie. W pobliskim pasażu Lucerna – ten sam Wacław, ale ze…styropianu, siedzący na końskim…brzuchu. Na dodatek całe zwierze zwisa smętnie od sufitu, podwiązane do czterech lin za kopyta. To dowcipne dzieło Davida Černego, dowód, że Czesi potrafią z humorem podejść nawet do największych symboli i historii, co nie oznacza bynajmniej braku szacunku.




Pasaż jest dziełem Vaclava Havla, ale nie eks prezydenta, tylko jego starszego krewnego, a właścicielką Dagmar Havlova, znów nie powabna żona byłego dysydenta, tylko bratowa. Wracam na plac, gdzie na każdym rogu wabi zapachem czerwony kiosk z chrupiącymi parkami (do wyboru parówki białe i zwykłe, krótki, długie, grube, cienkie, ostre, łagodne, z cebulką, ogórkiem - 32 korony z musztardą i bułeczką). To moje śniadanie w biegu.




Równo o godz. 9.00 jestem na Staromestkim namesti, dzięki czemu mogę obejrzeć atrakcję najstarszego w Pradze ratusza – wędrujące figurki apostołów nad zegarem słonecznym (co godzinę, o pełnej godzinie). Według legendy zegar zrobił mistrz Hanuš, którego potem rajcy mieli oślepić, aby nie wykonał kopii. W rzeczywistości mistrz tylko remontował zegar, który był dziełem Mikołaja z Kadanic.

Dzień 1

Wokół mnie dosłownie morze turystów, głównie Japończyków wszędzie cykających zdjęcia, Niemców i Włochów. Mając ochotę na kawę, sunę przebiegle za tymi ostatnimi, wiedząc, że wybiorą dobrze. Popijam najdroższą chyba w moim życiu (99 koron!), choć rzeczywiście pyszną Lavazzę w Cafe Italia w wiklinowym krześle owinięta kocem (to świetny pomysł restauratora zważywszy, że jest chłodno). No cóż, za widok się płaci, a ja przed oczami mam ratusz będący ongiś świadkiem zabójstwa Wacława, koronacji Karola IV, egzekucji dowódców powstania stanów czeskich przeciw Habsburgom. Wszystkich wyrzucono z okna ratusza, czego pamiątką jest 21 białych krzyży na bruku i tablica pamiątkowa. Byli wśród nich właściciele kopalni srebra, podróżnicy, filozofowie, a nawet lekarz, który pierwszy przeprowadził publicznie sekcję zwłok! Na wieżę ratusza można wjechać windą przypominającą sputnik. Widzę z góry Eco-express, dziecinną ciuchcię obwożącą po zabytkach starówki. Na turystów czekają też stare samochody, w tym Praga i velo-taxi. Ja wybieram własne nogi i Muzeum Alfonsa Muchy w Domu u Białego Jednorożca przy rynku (Starom. Nam. 15): oprócz mnóstwa prac, charakterystycznych dla tego piewcy piękna kobiet znajduję genialną litografię „Russia restituenda” z 1922 r. przedstawiającą postarzałą kobietę w czerni. Obok muzeum jest najważniejsza gotycka świątynia w mieście, Panna Maria pred Tynem, którą można oglądać tylko przez szybki w drzwiach, bo jest remontowana. Nazwa tyn oznacza fortyfikacje, którymi kiedyś był otoczony staromiejski rynek. Co ciekawe fronton świątyni przesłonięty jest kamienicami. Znów przebiegam rynek, zaglądam do kościoła św. Michała (w Pradze są dwa pod tym wezwaniem, drugi na Malej Stranie, znany z symbolicznego pogrzebu Mozarta), jednego z pierwszych przykładów praskiego baroku, gdzie z sufitu zwisa kryształowy żyrandol – dar cara. Wieczorem, jak i w większości innych świątyń stolicy, odbędzie się tu koncert muzyki poważnej. Na obiad wybieram Česką Kuchnie przy Havelskiej 21 i oczywiście knedliki z gulaszem – przy jasnych drewnianych stołach mieszają się prażanie z przyjezdnymi, bo tanio. Nieopodal, w sąsiedztwie kasyna i Mc Donalds’a jest muzeum komunizmu. Największe wrażenie robi pokój przesłuchań z pejczem na biurku i telefonem, którego ostry dźwięk przyprawia o niemiłe dreszcze. Poznaję historię największego pomnika Stalina w całym bloku sowieckim – 30 m. wraz z cokołem. To pechowa budowla: władze lokalne tak długo szukały odpowiedniego miejsca dla monumentu, że wystawiły go dopiero w 1955 r., dwa lata po śmierci Ojca Narodu i rok przed słynnym zjazdem, w którym Chruszczow zdemaskował zbrodnie poprzednika, a Otar Svec, autor dzieła popełnił samobójstwo. Dziś na postumencie w parku Letna zamiast Stalina zamontowana jest wielka, czerwona wskazówka odmierzająca czas od wystawy narodowej w 1997 r.

Piję popołudniową kawę już w towarzystwie mojego przewodnika użyczonego mi przez Czechtourism, Jaroslava Zdenka, który w życiu prywatnym jest grafikiem. Siedzimy na tarasie Grand Cafe Orient w kubistycznej kamienicy przy ul. Owocny Trh 9 – czekoladowe fondue z marcepanem palce lizać. Za rogiem Stavovske Divadlo, gdzie Mozart dyrygował swoim „Don Giovannim”, nota bene ukończonym właśnie nad Wełtawą. – Divadlo pochodzi od słowa divak, czyli widz – uśmiecha się Jaroslav. A potem prowadzi mnie na granice starego i nowego miasta. – To tu, w restauracji Francuskiej kręcono znany i u was film „Obsługiwałem angielskiego króla” – informuje, wskazując na Obecni dum przy Namesti Republiky 5. To czeska secesja w całej okazałości: Aleš, Maratka, Mucha. Na dole stylowa Piwiarnia Pilzneńska i pierwszy w Pradze Bar Amerykański. Dzień kończę w Divadlo Metro przy Placu Wacława na spektaklu czarnego teatru „ Life is life”. Cała zabawa, bo jest to gatunek rozrywkowy, polega na tym, że obok aktorów grają przedmioty: na scenie wirują meble, samochody, domy - rzeczywistości poruszane przez ekipę ubranych w czarne stroje, a więc niewidzialnych osób. - Ten spektakl pokazuje jeden dzień z życia młodego człowieka, który symbolizuje całe jego życie od narodzin – opowiada aktorka Katerina Urbanova. Zespół jest młodziutki, świetny ruchowo i pełen entuzjazmu. Na koniec – niespodzianka – chętni mogą sami zagrać na scenie. Ja próbuję ustawić nogi konia ze sznurka, który plącze mi się bezlitośnie…

Dzień 2

Poranek spędzamy z Jaro na wałach Wyszehradu. U podnóża murów pamiętających fragmentami czasy sprzed chrztu Polski płynie leniwie Wełtawa. Jest słonecznie, ciepło i mało turystów. To wspaniałe miejsce na piknik: zielone murawy, klomby, potężne drzewa, winnice i monumentalne pomniki z mostu…przywołujące czasy Libuszy. Ta księżniczka czeska według legendy założyła Wyszehrad. Aby móc objąć tron po ojcu poślubiła rolnika, zapoczątkowując z nim ród Przemyślidów. Potem wzniosła też Hradczany. Archeolodzy zadali jednak kłam legendzie – gród na Hradczanach jest starszy. Ale i tu znajdziemy zabytki romańskie. Obok kościoła świętych Piotra i Pawła znajduje się cmentarz do złudzenia przypominający warszawskie stare Powązki. I tu leżą zasłużeni: Bedrich Smetana, Antonin Dworak, Karel Čapek, twórca słowa robot i Jan Purkyne, który odkrył skład krwi. Wychodzimy przez bramę Taborską, wylotową z Pragi na Tabor. Po 5 minutach suniemy jedną z trzech linii bardzo sprawnego metra.

Lądujemy na Josefovie, w dzielnicy żydowskiej do której ze staromiejskiego placu można dojść w 5 min. elegancką ulicą Paryską. Na parterach pięknych secesyjnych kamienic – sklepy światowych kreatorów mody. Przy hiszpańskiej synagodze, w Pastacaffé siedzi, bez obstawy i paparazzich premier Mirek Topolánek w jasnych dżinsach. Pije kawę ze swoją nową partnerką i kołysze wózek z synem Nikolasem (był premierem w latach 2006-2009; ten tekst napisałam w 2008 do „Travelera”). Kupujemy bilet do synagogi Staronovej, najstarszej regularnie używanej średniowiecznej synagogi w Europie. Ponure, ciasne wnętrze przypomina kaplicę. – To krzesło wielkiego rabina Jehudy Löwa, który za pomocą gliny i zaklęć do czterech żywiołów powołać do życia stwora o imieniu Golem, który miał chronić praskich żydów przed fanatykami, ale w praktyce okazał się nieokiełznany - opowiada mi Jaro. Rabin miał go ukryć na strychu synagogi, ale czy jest tam do dziś, nie udało mi się sprawdzić.

Nie mam już czasu na muzeum żydowskie i cmentarz, gdzie nagromadzone przez wieki macewy dosłownie na siebie nachodzą, a tym bardziej okoliczne sklepiki, gdzie żydowskie i czeskie pamiątki wypierają, nie wiedzieć czemu, kolorowe paszminy i ruskie babuszki z wizerunkami Jana Pawła II, G.W. Bushem, Angelą Merkel, a nawet z Bin Ladenem (!).

Ostatni etap inaugurujemy od mostu Karola, który łączy Malą Stranę i stare miasto. Należy do najpiękniejszych w Europie, oparty na 16 łukach i długi na 500 m. Wśród zdobiących go figur najsłynniejsza to św. Nepomucen. – Dotknięcie krzyża na balustradzie w miejscu, gdy wrzucano go z rozkazu króla Wacława do Wełtawy za karę, że nie chciał wyjawić tajemnicy spowiedzi królowej, uchroni Cię przed utonięciem – mówi Jaro. O rzut kamieniem, widoczne z mostu muzeum Kafki, a przed nim kolejny żartobliwy pomnik: dwie figury mężczyzn siusiających na mapę Czech. Oczywiście autorem jest David Černy, ten od Wacława na opak.




Obiad jemy U Vladara, eleganckiej restauracji urządzonej pod amatorów łowiectwa (dania są tu dosyć drogie – www.uvlodare.cz). A potem na ul. Karmelickiej odwiedzamy „pražske jezulátko”, 30-cm figurkę pucatego Jezuska o blond włoskach w Kościele Karmelitów pw. Matki Boskiej Zwycięskiej, która – podobnie jak brukselski Manneken Pis – przebierane jest na rozmaite okazje (w tutejszym muzeum można obejrzeć 72 jego szatki z różnych stron świata, w tym welurowe wdzianko wyszywane ponoć ręką cesarzowej Marii Teresy!). Wielki finał, choć niestety w biegu, to oczywiście zamek Hradczany, siedziba władzy od zawsze.


Zaglądam do mojej ulubionej gotyckiej katedry św. Wita z witrażem Muchy (w rzeczywistości jest to malunek na szkle) i urokliwej, pełnej kolorowych, lilipucich domków Złotej Uliczki alchemików, którzy mieli tu swoje zakłady złotnicze (wstęp 200 koron). Z murów zamku jest wspaniały widok na 6 tarasowych, przypałacowych ogrodów rozciągających się pod murami zamku (można je zwiedzać – np. Vrtbov przy ul. Karmelickiej 40 koron) oraz na całą Pragę. To moje pożegnanie z miastem, do którego wiem, że wrócę. Załatwi mi to kamienna rzeźba Turka u wejścia na most Wacława, bo trafnie odgadłam liczbę guzów przy jego kaftanie, a to oznacza spełnione marzenie.




Anna Kłossowska

fot. Do Pragi po raz pierwszy przyjechaliśmy wraz z moim chłopakiem ze studiów, Krzysztofem "za papieżem", który akurat w 1989 roku odwiedził kraj naszych południowych sąsiadów. Na zdjęciu stoimy na Moście Karola. Znak tamtych czasów to mój dżinsowy "garniturek" Wranglera, chyba jeszcze z Pewex-u. Krzysztof zresztą też ma spodnie z tego samego, dewizowego sklepu :) A może już nabył je w Austrii, gdzie wtedy wyjechał "za chlebem" na roczną dziekankę?

ESTONIA

Korzenny zapach Hanzy




Estonia zaskoczyła mnie na wiele sposobów: kilometrami nowoczesnych szos przecinających niezmierzone połacie lasów, wyrafinowanymi daniami kuchni fusion podawanymi na najprzedniejszej porcelanie w topowych ośrodkach spa nad Bałtykiem, tallińską wymuskaną Starówką, na której hoże dziewczyny serwują koktajl starego z nowym, czyli za pakiecik prażonych wedle hanzeatyckiej receptury orzeszków każą płacić sobie w euro.

Jak zauważyłam podczas dwóch zeszłorocznych podróży do Estonii, ten kraj mentalnie przestawił się na euro grubo przed 1 stycznia 2011 r. Już od dłuższego czasu kurs korony był ściśle powiązany z euro. Zresztą to niewielkie państwo, graniczące z Łotwą i Federacją Rosyjską, jest chyba najbardziej zeuropeizowane ze wszystkich krajów dawnego bloku socjalistycznego. I to nie tylko dlatego, że jego obecny prezydent Toomas Hendrik Ilves był wcześniej unijnym komisarzem. Dorastał w USA, biegle mówi po angielsku, a jego siedziby w Tallinie, to jest klasycystycznego pałacyku położonego na obrzeżach Kadrioru – parku przypominającego warszawskie Łazienki, tyle że z platanami – nie otacza żaden parkan czy mur. Można podejść pod same drzwi strzeżone przez dwóch wartowników. Tuż obok sunął sznur turystów do dwóch muzeów sztuki.


Jednym jest Kadriorg Art Museum, ulokowane w barokowym pałacu, który tworzy całość ze wspomnianym parkiem i jest dziełem włoskiego architekta Niccolò Michettiego, stworzonym z rozkazu rosyjskiego cesarza Piotra Wielkiego.



Drugie z nich, Kumu Art Museum, zajmuje hipernowoczesną, przeszkloną i kanciastą bryłę. Lokalni przewodnicy twierdzą, że prezydent chętnie zwiedza ekspozycje obu muzeów, wmieszawszy się uprzednio w tłum amatorów malarstwa i rzeźby.


Tallińska Starówka zachwyca detalami, jak zabawne doniczki na kwiaty, kolorowe zdobienia, fantazyjne witryny sklepów...




...czy wesołe szyldy zapraszające gości...




...a także hożymi dziewczynami w strojach mieszczek, które z wdziękiem sprzedają prażone w korzennym miodzie orzechy.


W cieniu imperiów

Estończycy doświadczyli znacznie więcej zniewolenia niż my. Od XIII w. zmagali się z najeźdźcami. Los ich państwa przez pół tysiąclecia spoczywał w rękach Duńczyków, Niemców i Szwedów, przez dwa stulecia pozostawali pod kontrolą Niemiec i Rosji.





O dominacji tych ostatnich zapewne niełatwo im zapomnieć, ponieważ 26% niespełna półtoramilionowego narodu stanowią Rosjanie – Estończyków jest 68%. Koegzystują jednak we względnej zgodzie. W przepięknej cerkwi św. Mikołaja, położonej w górnej części Starówki, pismo, mowa i śpiew są wyłącznie rosyjskie.


W pobliskich tunelach wydrążonych przed 400 laty pod otaczającymi tę część miasta solidnymi murami dziś działa pomysłowe muzeum. Idąc tunelem w lewo, cofnęłam się w czasie – przez zimnowojenny schron, udekorowany antyimperialistycznymi sloganami i kukłami sanitariuszy, dotarłam do schronu wcześniejszego, który przez dwa dni marca 1944 r. służył mieszkańcom podczas radzieckich nalotów. Idąc w prawo, trafiłam na futurystyczny pociąg z ekranami zamiast okien, na których podczas „podróży w przyszłość” oglądałam to, co dopiero świat czeka.


Tallin może się pochwalić już prawie tysiącletnią historią, bo pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1038 r.

Na Starym Mieście, pełnym kolorowych, pięknie odnowionych (również przez polskich konserwatorów zabytków) kamieniczek, śladów Hanzy jest wyjątkowo dużo. Choć tę potężną ligę miast handlowych założono w Rydze, tu jest zdecydowanie częściej wspominana. Tuż obok rynku mieści się hanzeatycki kwartał z restauracją Olde Hanza (w której serwowane są potrawy z epoki). Obok stoją kramy, w których rumiane kobiety o szerokich biodrach i obfitych piersiach, ściśniętych gorsetami średniowiecznych strojów mieszczek, wciskały mi w dłonie korzenne orzeszki przyrządzane z przyprawami i miodem.


W tutejszych restauracjach, które oferują dania bodaj wszystkich kuchni świata, jada się często na porcelanie Villeroy & Boch albo Rosenthal i pija przednie trunki z kryształowych kieliszków. Można wziąć udział w kursach gotowania – ja spędziłam zimny październikowy wieczór dosłownie umazana czekoladą po uszy, przygotowując pralinki mogące spokojnie konkurować z belgijskimi. Zwieńczeniem wyczynów kulinarnych była kolacja, a każdy uczestnik kursu dostał swoje pralinki zapakowane na wynos. Na pożegnanie każdy z nas spełnił toast tutejszym korzennym, bardzo słodkim likierem Vana Tallin, który – jak się potem okazało – znacznie bardziej smakował tam, na miejscu, niż w Warszawie. W każdej restauracji, herbaciarni, kawiarni, knajpce, nawet najmniejszej – a tych, zwłaszcza na Starówce, ale również w hotelu jest mnóstwo – zapewniono dostęp do Internetu. Darmowy, bo to „dobro społeczne”. Estonia lansuje się jako e-kraj.


Nowa architektura harmonijnie współgra ze starszą – wieżowce ze szkła komponują się, o dziwo, z kopiami MDM-ów. Ruch na ulicach, nawet w godzinach szczytu, jest niewielki – korki po prostu nie istnieją, nie słyszy się trąbienia, nie widzi łamania przepisów. To, co mnie uderzyło, to niemal sterylna czystość zarówno w pomieszczeniach, jak i na ulicy oraz brak pijaków i włóczęgów. Ludzie wydają się mili, otwarci, młode pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków świetnie posługuje się angielskim. Odnosiłam wrażenie, że Estończycy żyją jak na zwolnionym filmie, spokojnie, bez pośpiechu, są też życzliwie nastawieni do siebie i świata. Estoński, należący do grupy języków ugrofińskich, był dla mnie absolutnie niezrozumiały poza niektórymi, znów zaskakującymi, słówkami, takimi jak normaalne, co wcale nie znaczy tego, co po polsku. Oto najlepszy przykład: kiedy estoński atleta Gerd Kanter zdobył złoty medal w rzucie dyskiem na olimpiadzie w Pekinie, wykrzyknął właśnie slangowe normaalne, czyli po prostu: super!

Moda na eko

Estoński projektant Reet Aus podbił europejskie wybiegi kapitalnie prostym pomysłem: jego eleganckie kreacje wykorzystują materiały z recyklingu. To najlepszy przykład na nieustającą fascynację tego kraju naturą, a ta staje się najlepszym towarem eksportowym. Estończycy zdają się doskonale wiedzieć, że nic tak nie przyciągnie turystów jak obietnica pobytu pośród nieskażonej jeszcze przyrody. Długa, ciągnąca się przez 1800 km linia brzegowa została ukształtowana przez lądolód, a więc pełna jest zatok, zatoczek i wysp. Do morza schodzą knieje, które kiedyś porastały cały kontynent, a przetrwały w takiej ilości tylko tutaj. Tuż pod Tallinem, nad samym brzegiem morza rozpościera się na zielonej, idealnie przystrzyżonej murawie skansen Rocca al Mare. Chodziłam po nim szutrowymi alejkami pieszo, ale można wybrać przejażdżkę konną bryczką powożoną przez obsługę odzianą w tradycyjne stroje. Brzeg jest niemal płaski, ale rozciąga się z niego rozległy widok na Tallin. Takich skansenów jest w maleńkiej Estonii blisko 30!

Być fit

Estończycy imponują dbałością o zdrowie i kondycję. W Tallinie, tuż pod murami Starówki, podziwiałam w sumie bodaj stuosobowe grupy dzieci i młodzieży wykonującej wprost na trawnikach układy gimnastyczno-taneczne pod okiem trenerek – notabene bez obaw, że wdepną w psie odchody, bo tu po czworonogach obowiązkowo się sprząta. Do Pirity – gdzie znajdują się ruiny klasztoru św. Brygidy – mieszkańcy stolicy ściągają głównie po to, aby po pracy zażyć sportu w działającej tu prężnie marinie. To niezwykła, rekreacyjna oaza stolicy.

Kiedy byłam tu w czerwcu, korzystałam, jak mogłam, ze słonecznej pogody, zazdroszcząc jedynie miejscowym, że mają czas na popływanie łódką po sztucznym kanale portowym prowadzącym na morze czy pośmiganie na desce – tej wodnej i tej lądowej dostępnej na specjalnym ekstremalnym torze.




Jest też golf i można pojeździć na rolkach czy rowerze. Prowadzi tu ciągnąca się wzdłuż całego stołecznego wybrzeża ścieżka rowerowa, na której bywa wręcz tłoczno. Ja wybrałam się na krótki spacer po szerokiej, kuszącej złocistym piaskiem plaży – takich plaż jest zresztą w Estonii pod dostatkiem.

Przy plażach wyrastają jak grzyby po deszczu nowoczesne ośrodki spa, w których pracują między innymi przećwiczone we wschodnich technikach relaksacji masażystki z Ukrainy. Ośrodki mają zwykle ekologiczno-dietetyczne menu i rozbudowaną część basenową.

Zimą można w Estonii korzystać z dobrodziejstw spa, ale można też wybrać się na narty. Najsłynniejszym i najlepiej przygotowanym ośrodkiem jest Otepää na południu kraju. Regularnie organizowane są tu zawody Pucharu Świata w narciarstwie i snowboardzie. Niedaleko znajduje się najwyższy szczyt Estonii Suur Munamägi, który wznosi się na zaledwie 318 m n.p.m. Wysokość estońskich gór nie jest imponująca i wielbiciele szusowania w scenerii zbliżonej do alpejskiej mogą czuć się zawiedzeni.



Ja chcę wrócić do Estonii w innym celu – wybiorę się na wyspy. Jest tu ich, bagatela, półtora tysiąca.


HISZPANIA

Feira do Cocido. Jak galicyjscy Hiszpanie zajadają się gulaszem 



Świnka to symbol Lalin, małego miasteczka w regionie Galicia w Hiszpanii. Co roku odbywa się tutaj niezwykła Feira do Cocido.

Cocido (czyt. kosido) to rodzaj gulaszu, w którym znajdują się warzywa (marchew, ziemniaki), kawałki wieprzowiny, kiełbasy i makaron. Feira do Cocido zatem to w luźnym tłumaczeniu święto gulaszu. To typowo karnawałowa impreza, odbywająca się w niedzielę po Walentynkach. Święto uświetniają parady z karnawałowymi przebierańcami na ruchomych platformach, muzyka lokalnych zespołów, a także kramy z lokalnymi wyrobami. Najważniejszym punktem programu jest jednak możliwość skosztowania gulaszu, który przygotowywany jest dla wszystkich obecnych w wielkim garze.

I innych przysmaków z wieprzowiny, jak specjalnie przyrządzane uszy. W restauracjach w Lalin oferowane są zresztą potrawy ze wszystkich części wieprzowiny, łącznie z ogonem! A w głównych punktach miasta można obejrzeć figury świń naturalnej wielkości, pomalowanych w fantazyjne wzory.

Ja trafiłam do Lalin poza okresem fiesty, ale i tak mnie oraz grupę chińskich dziennikarzy, z którymi uczestniczyłam wcześniej w regionalnych targach turystycznych TourexpoGalicia, nakarmiono tak, że nagle wszystkie ciuchy zrobiły mi się w pasie za wąskie. Dlatego być może tak zmasowany widok malowanych świnek wywoływał we mnie dwoiste odczucia. Zachwycała natomiast pomysłowość wzorów. Największe zgrupowanie świnek zastaliśmy przez lokalnym kościołem - umieszczono je wręcz przy schodach do świątyni.
KARAIBY

Tydzień w  niebie



"Jewel of the Seas", "Oasis of the Seas" - wy­ciecz­kow­ce, które ni­czym krą­żow­ni­ki prują wody Morza Ka­ra­ib­skie­go mają nazwy jak z bajki. I słusz­nie, skoro ich za­da­niem jest ob­wo­że­nie po ziem­skim raju.


Mój cru­iser "Ocean Dream" jest ogrom­ny - ma 26,5 m wy­so­ko­ści i 204 m dłu­go­ści. Za­bu­do­wa są­sia­du­ją­ce­go z por­tem Oran­je­stad, sto­li­cy Aruby, wyspy, od któ­rej roz­po­czy­nam ty­go­dnio­wy rejs po Ma­łych An­ty­lach, jest przy nim ni­czym domki dla lalek.


Sko­ja­rze­nie jest o tyle traf­ne, że każda fa­sa­da ma inny kolor: nie­bie­ski, ró­żo­wy, żółty, tak jakby po­ma­lo­wa­ło je roz­ka­pry­szo­ne dziec­ko. Sama ar­chi­tek­tu­ra przy­po­mi­na­ją­ca czasy ko­lo­nial­ne też zresz­tą gra­ni­czy z ki­czem. Dziś Aruba ma Sta­tus Apar­te - od­dzie­li­ła się od An­ty­li Ho­len­der­skich w 1986 r. i jest jed­nym z naja­trak­cyj­niej­szych celów wa­ka­cyj­nych po­dró­ży, rów­nież dla­te­go, że tylko 24 km dzie­li ją od We­ne­zu­eli.

Re­zy­gnu­ję z wy­cie­czek fa­kul­ta­tyw­nych or­ga­ni­zo­wa­nych na po­szcze­gól­nych wy­spach na na­szej tra­sie: Cu­ra­cao, Mar­ga­ri­cie, Gre­na­dzie, Bar­ba­do­sie, May­re­au i Aru­bie (35-90 euro za kilka go­dzin ob­jaz­du). Skrzy­ku­je­my się na­to­miast ro­dzi­mą bra­cią - oka­zu­je się, że wśród 1400 pa­sa­że­rów jest spora pol­ska grupa - i po­sta­na­wia­my oglą­dać wyspy na wła­sną rękę.

Ten po­mysł oka­zu­je się strza­łem w dzie­siąt­kę, bo w każ­dym por­cie cze­ka­ją na tu­ry­stów tak­sów­ki i mi­ni­bu­sy miesz­czą­ce nawet do 20 osób - jest ich tak wiele, że można ne­go­cjo­wać staw­ki. Za­zwy­czaj jest to 10-15 do­la­rów od osoby. Po kilku dniach, na Bar­ba­do­sie do­cho­dzi­my w ne­go­cja­cjach do per­fek­cji i za nasze "lit­tle baby" w wieku 17 lat nic nie pła­ci­my!


Ka­szan­ka z ko­ziej krwi

Pierw­szy po­stój to na­le­żą­ca do An­ty­li Ho­len­der­skich Cu­ra­cao, ko­ja­rzo­na słusz­nie z pro­du­ko­wa­nym tu li­kie­rem, efek­tem nie­uda­nej próby prze­szcze­pie­nia na tu­tej­szy, wul­ka­nicz­ny grunt upra­wy po­ma­rań­czy, które oka­za­ły się gorz­kie. Do­pie­ro pod­la­ne spi­ry­tu­sem ujaw­ni­ły nie­zwy­kły aro­mat.

Prze­szło go­dzi­nę zaj­mu­je nam ma­new­ro­wa­nie w wie­lo­ki­lo­me­tro­wej gar­dzie­li na­tu­ral­ne­go portu, który był kie­dyś jed­nym z naj­więk­szych na Ka­ra­ibach punk­tów prze­ła­dun­ku. Po obu stro­nach ka­na­łu cią­gną się ba­jecz­nie ko­lo­ro­we domki sto­li­cy, Wil­lem­stad, jakby wy­cię­te z ho­len­der­skie­go fol­de­ru - ponoć pe­wien gu­ber­na­tor kazał je prze­ma­lo­wać, aby zin­ten­sy­fi­ko­wa­na biel ścian nie ra­zi­ła go w oczy, gdy za­ży­wał sje­sty na ta­ra­sie swo­jej re­zy­den­cji.



Cu­ra­cao zo­sta­ło bez­kr­wa­wo zdo­by­te w 1634 r. przez Ho­len­der­ską Kom­pa­nię Za­chod­nio­in­dyj­ską, zaj­mu­ją­cą się że­glu­gą i han­dlem w obu Ame­ry­kach z nada­nia Re­pu­bli­ki Zjed­no­czo­nych Pro­win­cji (7 pro­te­stanc­kich pro­win­cji za­chod­nich Ni­der­lan­dów, w tym Ho­lan­dii): 6 stat­ków z 180 ma­ry­na­rza­mi i 225 pie­chu­ra­mi prze­ciw 10 Hisz­pa­nom i 100 In­dia­nom.


Pa­miąt­ką po kwit­ną­cym tu han­dlu nie­wol­ni­ka­mi jest ty­giel 40 nacji i czę­ścio­wo od­no­wio­ne po­sia­dło­ści plan­ta­to­rów, ukry­te wśród buj­nej zie­le­ni, w tym 150-let­nia Lan­dhu­is Pa­pa­ia z par­te­ro­wą, nie­wiel­ką re­zy­den­cją w ko­lo­rze tru­skaw­ki ze śmie­ta­ną i pa­tiem oko­lo­nym pal­ma­mi. W środ­ku znaj­du­ją się bar i mi­ni-mu­zeum, w nie­dzie­le or­ga­ni­zo­wa­ne są bar­be­cue.


Roz­kle­ko­ta­nym busem do­cie­ra­my do Boca Tabla, do­słow­nie sto­ło­wej za­to­ki, na któ­rej pła­skich ska­łach wi­do­wi­sko­wo roz­bi­ja­ją się fale.


Po dro­dze de­gu­stu­ję lo­kal­ny spe­cjał - ka­szan­kę z ko­ziej krwi przed pro­wi­zo­rycz­nym barem dzia­ła­ją­cym w na wpół sko­ro­do­wa­nej przy­cze­pie kem­pin­go­wej. Wokół, tak jak w ro­wach wzdłuż szosy wa­la­ją się śmie­ci - to nie­ste­ty nie­od­łącz­ny ele­ment kra­jo­bra­zu wszyst­kich wysp.

Na­stęp­ne­go dnia cu­mu­je­my na na­le­żą­cej do We­ne­zu­eli, Marga­ri­cie. Mam roz­dar­te serce, bo tuż obok kusi mnie bia­łym pia­skiem ka­ra­ib­ska plaża ocie­nio­na pal­ma­mi. Wy­bie­ram jed­nak zwie­dza­nie i do­brze, gdy bo­wiem wie­czo­rem zde­cy­du­ję się tu na ką­piel, od­rzu­ci mnie smród sta­re­go oleju cią­gną­cy się od po­bli­skich bar­ków, brud­ny pia­sek i za­nie­czysz­czo­na ropą woda.

Przy oka­zji robię jed­nak in­te­res życia, na­by­wa­jąc za 20 do­la­rów na jed­nym z pro­wi­zo­rycz­nych stra­ga­nów por­to­wych na­szyj­nik z ko­ra­li i pereł, z któ­rych wyspa sły­nie. Takie same na­szyj­ni­ki, z gwa­ran­cją i zło­ty­mi za­pię­cia­mi u tu­tej­sze­go ju­bi­le­ra kosz­tu­ją 6 razy tyle.

Na Mar­ga­ri­cie zwie­dza­my do­brze wy­słu­żo­ny­mi mo­to­rów­ka­mi wodny Park Na­ro­do­wy La Re­stin­ga - nie­mal każdy kanał ma w na­zwie po­ca­łu­nek lub mi­łość.
Wśród pięk­nej tro­pi­kal­nej ro­ślin­no­ści spo­wi­tej wie­lo­me­tro­wy­mi lia­na­mi do­strze­gam pe­li­ka­na, dalej bro­dzi w wo­dzie stado ró­żo­wych fla­min­gów. Lunch w po­sta­ci na­le­śni­ko­we­go plac­ka z mąki ku­ku­ry­dzia­nej z serem przy­po­mi­na­ją­cym fetę zja­dam w to­wa­rzy­stwie... spa­sio­nej ma­cio­ry, która stęka na progu przy­droż­nej knajp­ki.
Po­tra­wy przy­go­to­wy­wa­ne są w tak pry­mi­tyw­nych wa­run­kach, że oczy­ma duszy widzę ta­bu­ny ata­ku­ją­cych mnie bak­te­rii. Jed­nak cudem chyba uni­kam re­wo­lu­cji żo­łąd­ko­wej!


Via­gra w bu­tel­ce


Na­le­żą­ca do ar­chi­pe­la­gu Wysp Za­wietrz­nych, nie­pod­le­gła Gre­na­da, sły­nie z przy­praw. Wspi­na­my się po nie z uro­kli­we­go portu St. Geo­r­ge's rzę­żą­cym z wy­sił­ku, ob­dra­pa­nym busem, stro­mą, wąską szosą bie­gną­cą przez za­le­sio­ne po­ła­cie ku wul­ka­nicz­nym stoż­kom. Nie­ste­ty, za­miar obej­rze­nia kra­te­ru Grand Etang krzy­żu­je nam nagły, tro­pi­kal­ny deszcz, tak gwał­tow­ny, że w kilka se­kund prze­ma­ka­my do bie­li­zny.

Na szczę­ście jest cie­pło, wręcz parno, więc po trwa­ją­cym za­le­d­wie kwa­drans prysz­ni­cu po­dzi­wia­my akro­ba­tycz­ne skoki tu­byl­ców do wo­do­spa­dów Con­cord Falls. - Wat­chin’ two dol­lars, madam - wy­ry­wa mnie z kon­tem­pla­cji mu­rzyń­ski mi­ster mo­kre­go pod­ko­szul­ka. Tyle samo wy­no­si staw­ka za fo­to­gra­fię ko­biet z ko­sza­mi owo­ców na gło­wie, sto­ją­cych przy wej­ściu do tro­pi­kal­ne­go ogro­du ota­cza­ją­ce­go wo­do­spa­dy.



Rosną w nim roz­ma­ite ga­tun­ki palm, drze­wa chle­bo­we, któ­rych owoce po­da­wa­ne z kur­cza­kiem to tu­tej­szy przy­smak, cy­na­mo­now­ce, kwia­ty hi­bi­sku­sa.
Wresz­cie ku­pu­je­my sław­ne przy­pra­wy: cy­na­mon, gałkę musz­ka­to­ło­wą, sza­fran - pła­cąc znów po 2 do­la­ry za pa­kie­cik, a pa­no­wie de­li­be­ru­ją nad mik­stu­rą w bu­tel­ce z na­pi­sem Via­gra. Za­miast tego jed­nak de­cy­du­ją się na wy­śmie­ni­ty rum z tu­tej­szej de­sty­lar­ni (9 do­la­rów za bu­tel­kę).



Ko­lej­ny przy­sta­nek to zbu­do­wa­ne ze skał wa­pien­nych Bar­ba­dos, po­łą­czo­ne z Wiel­ką Bry­ta­nią unią per­so­nal­ną. Ta bar­dziej pła­ska niż Gre­na­da wyspa za­chwy­ca bo­gac­twem przy­ro­dy. W po­ło­żo­nym na stoku wzgó­rza scho­dzą­cym ku morzu An­dro­me­da Bo­ta­nic Gar­dens po­dzi­wia­my Tra­vel­ler’s Tree, zwane też Palm Tree, ale wy­wo­dzą­ce się z ro­dzi­ny ba­na­now­ców, he­li­ko­nie, wodne lilie i or­chi­dee oraz de­li­kat­ne, prze­zro­czy­sto-bia­łe kie­li­chy aniel­skich trą­bek.

W Bar­ba­dos Wil­dli­fe Re­se­rve wzdry­ga­my się, sta­jąc oko w oko z kaj­ma­nem i py­to­nem, do­ty­ka­my szorst­kiej skóry igu­any, do­słow­nie po­ty­ka­my się o ogrom­ne żół­wie, a na ko­niec szo­ku­je nas Mara, gry­zoń wy­glą­da­ją­cy jak skrzy­żo­wa­nie kró­li­ka z sa­ren­ką, nie­udol­nie ki­ca­ją­cy na ra­chi­tycz­nych nóż­kach. Ką­piel przy pięk­nej, piasz­czy­stej plaży Ba­th­she­ba, miej­scu ulu­bio­nym też przez sur­fe­rów jest pre­lu­dium do dnia na­stęp­ne­go.

Ślad La­tar­ni­ka

Tym razem rzu­ca­my ko­twi­cę na morzu, u wy­brze­ży May­re­au, nie­za­miesz­ka­łej wy­sep­ki łań­cu­cha Gre­na­dyn. Na­le­żę do grupy chęt­nych, która wy­bie­ra się ka­ta­ma­ra­nem Sun Dan­cer na To­ba­go Cays, małe, bez­lud­ne wy­sep­ki oto­czo­ne po­tęż­ną rafą zwaną Hor­se­shoe Reef. Tur­ku­so­wa woda, piasz­czy­ste, złote plaże, błę­kit­ne niebo - do­pie­ro teraz czuję się jak na fol­de­ro­wych Ka­ra­ibach.

Atrak­cją wy­ciecz­ki jest snor­ke­ling w mor­skiej toni - gdy za­głę­biam się w nią za­opa­trzo­na w ABC, czuję się coraz bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­na - w wą­skich ko­ry­ta­rzach mię­dzy ra­fa­mi sta­ram się ści­gać ła­wi­ce róż­no­ko­lo­ro­wych rybek, w pew­nym mo­men­cie mija mnie spora płaszcz­ka. Przy­po­mi­na mi się Au­striak Hans Hass, pio­nier nur­ko­wa­nia, który za­de­biu­to­wał wła­śnie ar­ty­ku­ła­mi o głę­bi­nach Morza Ka­ra­ib­skie­go, a potem za­sły­nął z pod­wod­nych fil­mów - nie­ste­ty jego dzia­łal­ność w taj­nych służ­bach Krieg­sma­ri­ne pod­czas II wojny świa­to­wej budzi dziś sporo kon­tro­wer­sji.

Na deser cu­mu­je­my przy mi­kro­sko­pij­nej wy­sep­ce Mo­pion, sta­no­wią­cej prak­tycz­nie kleks żół­te­go pia­sku po­środ­ku morza, z tkwią­cym po­środ­ku pa­ra­so­lem z pal­mo­wych liści…


Wra­ca­my na Arubę. Po spa­ko­wa­niu ba­ga­ży, po­zo­sta­je nam jesz­cze kilka go­dzin na rajd po wy­spie. Zwie­dza­my ją w to­wa­rzy­stwie czar­ne­go ni­czym wę­giel kie­row­cy mi­ni­bu­sa, Toma, który z ukon­ten­to­wa­niem uczy mnie pa­pia­men­to, tu­tej­szej mowy bę­dą­cej skrzy­żo­wa­niem hisz­pań­skie­go, por­tu­gal­skie­go, ni­der­landz­kie­go, an­giel­skie­go z dia­lek­ta­mi in­diań­ski­mi i afry­kań­ski­mi. Co cie­ka­we, słowa biz­ne­so­we po­cho­dzą z an­giel­skie­go, a do­ty­czą­ce uczuć z por­tu­gal­skie­go.


Wyspa jest w za­sa­dzie pła­ska, po­ro­śnię­ta wie­lo­me­tro­wy­mi, strze­la­ją­cy­mi w niebo kak­tu­sa­mi. Mi­ja­my wi­dzia­ną z każ­de­go jej punk­tu, przy­po­mi­na­ją­cą ko­piec siana górę Ho­oiberg (168 m) i za­trzy­mu­je­my się w skal­nym Ari­kok Na­tio­nal Park: tutaj na przy­po­mi­na­ją­cych wiel­kie buły gła­zach od­naj­du­je­my ory­gi­nal­ne ry­sun­ki na­skal­ne Ara­wa­ków, za­miesz­ku­ją­ce­go tu przed na­jaz­dem kon­kwi­sta­do­rów ple­mie­nia in­diań­skie­go (dziś żyją w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej).

Na­stęp­nie za­ha­cza­my o Ca­li­for­nia Li­gh­tho­use, la­tar­nię mor­ską na po­łu­dnio­wo-za­chod­niej skar­pie wyspy. Jej nazwa po­cho­dzi od stat­ku "Ca­li­for­nia", który w 1891 r. roz­bił się o tu­tej­sze skały, po­nie­waż la­tar­nik za­po­mniał o włą­cze­niu od­po­wied­niej sy­gna­li­za­cji. Czyż­by to jakiś krew­ny sien­kie­wi­czow­skie­go bo­ha­te­ra?


W dro­dze po­wrot­nej mi­ja­my mon­stru­al­ne, wie­lo­pię­tro­we, be­to­no­we ho­te­le dla bo­ga­tych zbu­do­wa­ne wzdłuż naj­pięk­niej­szych, sze­ro­kich plaż o bia­łym drob­niut­kim pia­sku - na roz­sła­wio­nej przez Beach Boy’sów Eagle Beach za­ży­wa­my od­świe­ża­ją­cej ką­pie­li.

Czte­ry go­dzi­ny potem sie­dzi­my już w sa­mo­lo­cie z raju do rze­czy­wi­sto­ści.