Wojaże intelektualne



 
Dobra książka - nie koniecznie będąca akurat przewodnikiem, ciekawy film, ale i sztuki plastyczne, czy muzyka, bez której chyba nie mogłabym żyć. To one od zawsze towarzyszyły mi w peregrynacjach po lądach rozmaitych. Sięgałam po nie (i nadal to czynię) przed podróżą, ale i odkrywałam nieznane mi jeszcze na szlaku. One same w sobie bowiem są też wyprawą w nowe, nierzadko nieoczekiwane kierunki albo czasy, do których fizycznie nie mam możliwości się przenieść. Dlatego, wciąż nienasycona czytam, słucham, oglądam. A teraz chętnie się nimi podzielę, miłe Panie i Panowie bardzo mili też. Polecam zatem...
Dracula, Kilar i włoskie baletki Mam słabość do tej historii stworzonej przez Brama Stokera, tak, jak do wszystkich powieści gotyckich. Można ją interpretować na tyle rozmaitych sposobów, nie sprowadzając wszystkiego do wydłużonych kłów i morza krwi, którą do tej pory epatowali twórcy biorący na warsztat dzieło irlandzkiego pisarza przełomu XIX i XX w. Nawet genialny Francis Ford Coppola w swoim filmie opowiadającym o księciu Vladzie nie uniknął czerwonej farby i naturalnie ząbków. Natomiast, za co mu chwała, wybrał muzykę Wojciecha Kilara. Tylko ja jej z tego obrazu z Winoną Rider nie pamiętam. Z pewnością nie jest to wina utworów naszego kompozytora, po które sięgnął do swojej interpretacji Draculi, obsypany nagrodami choreograficznymi z całego świata obecny dyrektor Polskiego Baletu Narodowego, Krzysztof Pastor. I stworzył balet, o którym nie mogę przestać myśleć, gdyż podczas dwugodzinnego spektaklu w Teatrze Wielkim udało mu się mnie porwać skutecznie do świata, jaki wykreował na scenie. To właśnie muzyka Kilara nadała przedstawieniu rangę i rytm, stanowiąc jednocześnie zabawę intelektualną dla osób ją znających, gdyż Pastor sięgnął tu również po raz pierwszy w swojej karierze reżyserskiej, po muzykę filmową. I tak w Akcie I towarzystwo zebrane w londyńskim salonie pani Westerny, matki Lucy – przyjaciółki Miny tańczy walca z… „Trędowatej” Jerzego Hoffmana, bez wątpienia evergrenna, pomimo, że nakręconego w 1976 r. W akcie II, w tym samym salonie zabrzmi walc z „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy, filmu nakręconego rok wcześniej przed adaptacją „wyciskacza łez” Heleny Mniszkówny, bo w 1975 r. Jest też oczywiście muzyka z filmu Coppoli, ale tu rzeczywiście wspiera opowieść. Ponieważ jednak Pastor w wywiadzie zamieszczonym w programie spektaklu sam wyznaje, że było jej za mało, więc musiał się wspomóc jeszcze innymi utworami Kilara, co w sumie dało znakomity, moim zdaniem efekt. Do tego zmieniająca się niemal w każdym obrazie scenografia brytyjskiego duetu Phila R. Daniela i Chralesa Cusicka Smitha, z jednym jednak, dyskretnie stale obecnym elementem – koronkowymi, wiktoriańskimi arkadami pod sufitem stanowiącymi ilustracyjną ramę tej opowieści zachowującej wierność oryginałowi dzięki librettu Pawła Chynowskiego. Wracam jednak do choreografii, pracy scenicznej, która dosłownie i nie chcę szafować tu przymiotnikami, po prostu mnie olśniła. Zwłaszcza za sprawą wyraźnie wyróżniających się sprawnością niemal akrobatyczną, a zarazem lekkością pary Ryota Kitai w roli młodego hrabiego Draculi i Jaeeun Jung, wcielającej się w dwie postacie – epizodyczną, bo pojawiającą się tylko w prologu żony Vlada, Elisabetty i Miny, która obok Draculi jest drugą wiodącą. Zaskoczyło mnie, że ta awansowana zaledwie dwa lata temu do rangi solistki naszego baletu Koreanka z Seulu, a od sześciu lat tańcząca w jego zespole po raz pierwszy właśnie wczoraj wystąpiła w tej partii. Zaskoczyło, gdyż była wręcz zjawiskowa deklasując na scenie inne panie, w tym Natalię Pasiut – Lucy i Martę Fiedler jako panią Westenrę. Obie polskie baletnice w porównaniu z ich koleżanką ze wschodu wydały mi się… nieco ciężkie, europejskie, bardziej jakby pasujące do konwencji „Ziemi obiecanej”, niż Jung, która po prostu w te sceniczne realia teatru gotyckiego weszła „jak w masło”. Podobnie jak Japończyk Ryota Kitai, który z lśniącą falą włosów zaczesanych do tyłu trochę jak samuraj dodawał jeszcze szczypty waleczności postaci, która wszak w prologu, w scenie walki na miecze pokonuje po mistrzowsku tureckich przeciwników. Każde pas de deux tej właśnie pary to bez przesady mistrzostwo, sztuka w czystej postaci. Ci soliści wykonują swoje ruchy tak płynnie, Ryota Kitai podnosi czy… przerzuca partnerkę na przykład na ramiona stada wampirów albo wydziera ją wampirzycom z taką lekkością, a zarazem determinacją dyktowaną librettem, że chłonęłam zafascynowana dosłownie każdy ruch. Kapitalnie rozwiązany został też na scenie moment przemiany młodego w starego Draculę – w tej roli doprawdy zasługujący na uwagę włoski solista z naszego zespołu, ognisty, bo urodzony na Południu Włoch Marco Esposito. Wampir starzeje się na naszych oczach bez filmowych fajerwerków, ale też na niej młodnieje, a to naturalnie zależy od tego, czy uda mu się „odżywić” świeżą krwią, która w spektaklu, jak podkreśla Pastor jest umowna. Czerwona posoka i to w minimalnej dawce pojawia się tylko w jednej scenie, a pomimo to jesteśmy świadkami krwawego horroru. W odróżnieniu bowiem od wcześniejszych adaptacji reżyser postanowił skupić się w swojej interpretacji na opowiedzeniu historii o… miłości: nieszczęśliwej, mściwej, zaborczej, czystej… Ona właśnie, niesiona na fali muzyki Kilara nadal we mnie trwa, choć mam kilka zastrzeżeń do całości – scena z tańczącymi wampirzycami w I akcie jest… nudna, mało dynamiczna, muzyki jakby w niej nie było – te same wampirzyce w akcie drugim, tańcząc na trumnach spisują się doskonale, czyżby one napiły się rzeczywiście świeżej krwi? Za dużo jest też dla mnie walca z „Ziemi obiecanej”, przez co wydaje się zbyt ograny i sceny tańca tracą impet. Poza tymi jednak mankamentami podoba mi się w przedstawieniu Pastora właśnie to, że inaczej odczytał i przekazał nam widzom opowieść Stokera, a także że postawił na Azjatów. Ich wrażliwość na muzykę (spójrzmy, kto wygrywa konkursy chopinowskie) w połączeniu z mistrzostwem techniki sprawiają, że europejscy tancerze bardzo rzadko mogą dotrzymać im kroku, często „spadając” do drugiego szeregu. W tym spektaklu obroniły się tylko włoskie baletki, czyli Marco Esposito.
Waldemar Milewicz. Siedemnaście lat później Poznałam Go. Z Milewiczem miałam „zajęcia z telewizji” na podyplomowych studiach dziennikarskich chyba wiosną w 1997 r. Tylko dwa. Na więcej nie miał czasu, bo wiecznie był w drodze, cięgle jechał na jakąś wojnę. Opowiadał nam o niej. Bez patosu, normalnie, o ile można mówić normalnie o czymś, co normalne przecież nie jest. Pamiętam, że ostrzegał nas, wtedy dziennikarskich żółtodziobów przed „nakręcaniem się”, gdyby to nam kiedyś przyszło relacjonować jakiś konflikt zbrojny. W taki temat wchodzi się jak w masło, chce się dowiedzieć więcej i więcej, zdobyć jak najlepszy materiał, dotrzeć do prawdy, choć ta okazuje się niejednoznaczna. Wtedy jakże łatwo o zatracenie się, przekroczenie granicy bezpieczeństwa. Tego fizycznego, kiedy ryzykujemy życiem swoim, ale i innych, ale też wspomnianej prawdy, tak, aby nie dać się zmanipulować, ulec naciskom – szefów, którzy nas wysyłają po newsa, polityków, którzy nad tymi szefami stoją i tych, na miejscu konfliktu, różnych stron tego konfliktu. W mojej szkole podyplomowej uczyli mnie naprawdę wybitni dziennikarze i to, co mi wpajali to konieczność zachowania obiektywizmu. Mówił nam też o tym Milewicz. O tym, że trzeba dać głos obu stronom konfliktu. Zresztą nie dotyczy to tylko wojny. Jestem właśnie po lekturze książki „Dziwny jest ten świat” Honoraty Zapaśnik. To dobry, solidny i sądzę, że uczciwy kawałek biografii dziennikarza, który już za życia stał się legendą. Nie trąci lichą, sensacją, w którą teraz opływa gros publikacji epatujących plotką. Autorka rzeczywiście się postarała, przeprowadziła rozmowy z osobami z najbliższego otoczenia swojego bohatera, również z byłą żoną i córką. Było to zwłaszcza trudniejsze dlatego, że od śmierci dziennikarza minęło w chwili zbierania materiałów 17 lat. I, chwała Bogu, że Zapaśnik dała mówić tym osobom własnym głosem, nie pocięła wypowiedzi na kawałki, nie komentowała ich – bo i po co? To czytelnik ma wysnuć wnioski, autor nie może tego zrobić za niego – a tak przeważnie teraz niestety konstruowane są biografie, w formie przerzutej papki. Natomiast „Dziwny jest ten świat” gromadzi opinie pozytywne, nacechowane sympatią, szacunkiem, niekiedy podziwem, ale też głosy krytyczne, wręcz miażdżące, bez przesady w żadną ze stron. Dowiadujemy się z książki, jaki Milewicz był naprawdę z jego zaletami, ale i wadami, a więc dostajemy portret mężczyzny z krwi i kości. Książka dzieli się na dwie części, pierwszą, biograficzną, moim zdaniem pisaną z mniejszym „nerwem”, choć opowieść o Milewiczu, który był człowiekiem bez inteligenckiego backgroundu i też, jak moje, młodsze pokolenie pracował za granicą „na zmywaku” mnie zafascynowała. W niej też znalazłam kilka poważnych błędów faktograficznych. Otóż papież Jan Paweł II nie doprawiał słynnej Mszy św. w 1979 r. w Warszawie na placu Piłsudskiego, bo taka nazwa w PRL-u była nie do pomyślenia, ale na placu Zwycięstwa! Z kolei kapelan Solidarności nie mieszkał przy ul. Chłodnej – o „garsonierze ks. Popiełuszki” pisał z lubością Jerzy Urban w pamiętnych, pamfletowych artykułach będących głównym elementem walki komunistycznej władzy z Kościołem. Ksiądz Jerzy mieszkał w domu parafialnym przy Kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, gdzie był rezydentem i gdzie odprawiał słynne Msze za Ojczyznę. Mieszkanie na Chłodnej dostał od Ciotki i raczej traktował ten lokal jako miejsce spotkań z ówczesnym „podziemiem”, Ten wątek, potraktowany zbyt pobieżnie może być przez czytelnika niezrozumiały. Jest też spora przesada w stwierdzeniu, że Milewicz w ciągu trzech miesięcy nad Sekwaną gdzie pracował fizycznie, „nauczył się francuskiego”. To bardzo trudny język i nawet posiadając niezwykłe zdolności lingwistyczne w tak krótkim czasie przyszły dziennikarz najwyżej mógł zacząć się dogadywać w bardzo prostych sprawach. Zresztą potem sama Zapaśnik przyznaje, że Milewicz szlifował francuski podczas stypendium dziennikarskiego we Francji. Pomimo tego wspomniane nieścisłości, jakkolwiek irytujące nie rzutują w sposób zdecydowany na ocenę książki. Przy czym Zapaśnik jest zdecydowanie bardziej reportażystką i to bardzo dobrą, co objawia się w drugiej części książki. Dzięki odpowiednio skomponowanym wypowiedziom kolegów, zwłaszcza operatorów, z którymi Milewicz jechał na kolejne wojny, dowiadujemy się z pierwszej ręki, jak pracował, jakie były jego wybory, co doprowadziło do Jego przedwczesnej śmierci. To bezcenne świadectwo, zwłaszcza, że pozbawione hagiograficznego lukrowania. Bardzo mocne, rzekłabym w stylu Milewicza są finalne rozdziały pokazujące jak na filmie ostatnie chwile życia dziennikarza, a potem postawy jego kolegów i ówczesnej władzy. Dla mnie bezcenny jest wręcz fragment z prezydentem Kwaśniewskim dzwoniącym do rannego Jerzego Ernsta, operatora, który jako towarzyszący Milewiczowi w ostatniej podróży do Iraku szczęśliwie przeżył atak terrorystów i był świadkiem śmierci kolegi. Kwaśniewski ze znanym sobie „luzikiem” zwraca się do Ernsta słowami „cześć, mówi prezydent” i obiecuje: „o wszystko zadbamy, nie martw” się, co okaże się nieprawdą, bo Ernst wiele dni będzie czekał na powrót do kraju z powodu zwykłego, choć nie do pojęcia w tych okolicznościach… bałaganu. Oficjalny pogrzeb z udziałem kompanii honorowej to propagandowa pokazówka. W ostatnich rozdziałach jest też dyskusyjna kwestia publikacji w „Super Expresie” zdjęcia Milewicza po śmierci. Z dużym taktem godnym pochwały opisuje Autorka emocje najbliższej rodziny. Zaskoczyła mnie też wyjątkowa troska Wydawnictwa Otwarte o stronę redakcyjną i graficzną: w książce nie znalazłam żadnej literówki (teraz w prasie i książkach to smutny standard), jest zredagowana bardzo solidnie, ma dobrą, wygodną dla bardziej „steranych” oczu, większą czcionkę i światło między wersami. Fotografia na okładce jest doskonale wybrana – taki był właśnie Milewicz, jakiego zapamiętałam. Z czystym sumieniem polecam tę lekturę każdemu.



  
                                                          Ukojenie czy przesyt światem?
Nie zgadzam się z Cesare Pavesem, który napisał: "Podróżowanie jest rzeczą brutalną. Zmusza cię,
być ufał nieznajomym i pozbawia bliskiego, kojącego ciepła domu i przyjaciół. Stale jesteś wytrącony z równowagi. Nie należy do ciebie nic oprócz rzeczy podstawowych - powietrza, snu, marzeń, morza i nieba - czyli, wszystkiego, co zmierza ku wieczności, czy też ku temu, co jak nam się zdaje, nią jest".
Nie zgadzam się i basta. Dla mnie podróżowanie jest odkrywcze. Pasjami lubię poznawać nowych ludzi, ale jestem przy tym ostrożna - czułki daleko wysunięte badają, czy można komuś zaufać. Mam dobry instynkt samozachowawczy. Jeszcze nigdy nie wpakowałam się w żadną kabałę. I podczas podróży mam wrażenie, że należy do mnie wszystko, jestem panią odkrywanego świata. Zwłaszcza teraz, w zamknięciu, gdy ten świat ogranicza okienna rama.
Ale mnie poniosło! Miałam pisać recenzję "Ukojenia" Iana McEwana. Krótkiej powieści, którą dopiero przeczytałam. Na wstępnie opatrzony jest właśnie cytatem z Pavesego, idealnie spojonym z akcją. A ta dzieje się w Wenecji w ciągu zaledwie kilku dni lata. Dziwnej Wenecji, która w parze bohaterów nie wywołuje żadnych zachwytów. Przemierzają znane place, mijają słynne kościoły, poruszają się nad kanałami, ale nie pada żadna nazwa. Jednocześnie są tak świetnie opisane, że wiemy, gdzie aktualnie się znajdują. Dla kogoś, kto kocha Wenecję może to być zaproszenie do zabawy w: gdzie oni są?
Ale nie dla Colina i Mary. Oni tylko w dzień kryją się za gęstymi kotarami hotelu, wychodzą na miasto późnym popołudniem, sączą drinki. Są obojętni chyba bardziej niż postacie opisane przez Moravię. Obojętni na to, co ich otacza, nawet na siebie. Choroba, która ich toczy to konsumpcjonizm, są przesyceni, a przez to znudzeni, apatyczni. Są formą, nie treścią, czystą formą jak piękny niczym młody Bóg, Colin.
A więc nuda? Po co czytać tę książkę? Fabuła rozwija się powoli, a potem nagle doznaje przyspieszenia. Kulminacja jest zaskakująca. Nasza para, którą zaczynamy lubić doznaje nieoczekiwanej podniety, wreszcie się dzieje coś, co ją ożywia, nakręca, jak lalkę. Boją się tego czegoś, ale jednak lgną do tego, jak ćmy do światła. Jak to się skończy? Przeczytajcie, bo warto!

Ian McEwan to brytyjski pisarz współczesny (rocznik 1948), autor słynnej, zekranizowanej przez Joe Wrighta "Pokuty" z Keirą Knightley, choć ja wolę jego książkę "Na plaży Chesil" (nie widziałam wersji ekranowej w reżyserii Dominica Cooke'a), studium kochającej się pary, której wzajemnie niezrozumienie potrzeb prowadzi do dramatycznego końca. MCEwan swobodnie porusza się w różnych gatunkach literackich, a każda jego książka jest inna. Godne polecenia: "Amsterdam" i "Słodka przynęta". Zdecydowanie polecam lekturę w oryginale, jakkolwiek łatwa nie jest.
http://www.ianmcewan.com/


A z innych powieści o Wenecji polecam naturalnie "Śmierć w Wenecji" Thomasa Manna w genialnej adaptacji Luchina Viscontiego, ale też "Anonimo Veneziano" Giuseppe Berto, książka w formie dialogu między dwoma osobami. Na jej podstawie włoski aktor Enrico Maria Salerno nakręcił. Towarzyszy mu rewelacyjna ścieżka dźwiękowa Stelvia Cipriani z koncertem D-dur na obój z orkiestrą Alessandra Marcella, który usłyszycie tutaj: film  https://www.youtube.com/watch?v=cK6wsN5R6P8
 ...........................................................................................................


                                                            Sherlock Holmes z Sycylii

Salvo Montalbano jest typowym Włochem. Zadeklarowany singiel, ma oczywiście swoją fidanzata,  (narzeczoną), ale mieszkającą w "bezpiecznej odległości" od  jego rodzinnej Sycylii, w położonej na północy Genui. Salvo czuły na wdzięki niewieście zdradza raczej myślą niż uczynkiem, natomiast o "swoją" Livię jest zazdrosny jak na południowca przystało.
" Giorgio? Jakże to, już go nazywa Giorgio? A jeszcze dwa dni temu było komisarzem Ligorio. Teraz mówi mu na "ty". I on jej! Kutas złamany! I jak mam to rozumieć, że ją pociesza?"
Klnie naturalnie jak na italiano vero przystało, używając zwłaszcza ulubionego i u nas słówka cazzo, chuj.
Oczywiście uwielbia jeść, dobrze jeść i nie byle gdzie. Jego przysmakiem są arancini, za sprawą polskiego tłumaczenia kojarzone mylnie ze znanym cytrusem, podczas gdy są to panierowane kule ryżowe nadziewane mięsem. Wyglądem rzeczywiście przypominają złote kule pomarańczy, a smak dzięki mnóstwu dodatków mają niebiański i są daniem charakterystycznym dla Mezzogiorno. Dla Montalbano przyrządza je jego gosposia Adelina. Komisarz, aby tylko móc skosztować to danie w Sylwestra jest nawet w stanie podjąć ekspresowe śledztwo, mające oczyścić z zarzutów synów gosposi, którzy niemal zawsze są na bakier z prawem. Oczywiście tego prawa nie łamiąc czy nie naginając. Bo Salvo Montalbano jest komisarzem policji zadziwiająco wręcz modelowym, nie biorącym łapówek, stroniącym od macek mafii, wyjątkowo błyskotliwym, obdarzonym kapitalnym zmysłem obserwacji niepozbawionym nutki krytycyzmu: "ona sprawiała wrażenie nieopierzonego jeszcze pisklęcia, które wypadło z gniazda, a on - wyłysiałego i na wpół oślepłego psa bernardyna".
Działa praktycznie sam, bo większość podwładnych dziwnie często zapada na grypę, a do jednego z nich, Catarelli musi mieć szczególnie dużo cierpliwości:
"- Zatelefonował pastuch. Mówi, że znalazł nieboszczyka.
- Gdzie?
-Na Psiej Przełęczy. W starym bankierze.
- Mówi się inaczej, w bunkrze.
-Dlaczego inaczej? A jak ja powiedziałem?
- W bankierze.
- To przecież to samo, panie komisarzu".

"- Bardzo mnie to zmęczyło, pani komisarzu.
- Co takiego?
-Myśli mnie tak zmęczyły, bo przychodziły".

"Pomarańczki komisarza Montalbano" autorstwa Andrei Camilleri wpadły mi w ręce przypadkiem podczas ostatniej wizyty w bibliotece publicznej. Każda 20 miniatur kryminalnych to kunsztowna perełka. Napisane ze swadą, lekkim piórem, z dużym przymrużeniem oka pokazują jednocześnie, jak wygląda życie na Sycylii. Nie tylko od strony rozbojów. Przeurocza lektura, do której wszystkich zachęcam. Poczujecie na twarzach pieszczotliwe muśnięcie słonecznych promieni i bryzę od morza, na języku smak ulubionych przez Salva ośmiorniczek, zobaczycie pocztówkowe krajobrazy Sycylii. Przede wszystkim zaś będziecie się kapitalnie bawić, bo opowiadania choć mówiące o zbrodniach, nie spływają krwią, nie słychać w nich wrzasku "piłowanych" ofiar, tylko są pretekstem do pokazania, jakie metody dedukcji stosuje Montalbano. Założę się, że nie zdołacie tak szybko jak on rozwiązać kryminalnych zagadek.
Kto się rozsmakuje w tych zaledwie kilkustronicowych opowiadankach, może sięgnąć po  powieści wydane dotychczas przez Noir sur Blanc, w których komisarz Montalbano musi stawić czoło znacznie poważniejszym przestępstwom: " Kształt wody", " Pies z terakoty", "Złodziej kanapek"', "Głos skrzypiec" i inne. Książki można kupić on-line przez stronę wydawnictwa: noir.pl
Andrea Camilleri, autor cyklu powieści i zbiorów opowiadań zmarł w ubiegłym roku w Rzymie, choć większość życia spędził w Porto Empedocle na Sycylii. Był profesorem ważniejszych akademii filmowych i teatralnych w Italii, wybitnym reżyserem teatralnym. Międzynarodową sławę przyniósł mu cykl z komisarzem Montalbano.

...........................................................................................................


                                                         Wrocław z Mockiem
Do Wrocławia mam stosunek szczególny. Mieszka tam kilku moich dobrych znajomych z obdarzonych tęgimi umysłami, a zarazem błyskotliwych. Z Joasią Lamparską, niestrudzoną tropicielką tajemnic dolnośląskich na czele. Mieszkałam też w tym grodzie nad Odrą dwukrotnie - w sumie uzbiera się kilka tygodni. Prowadziłam tam mój Włoski Targ, a w czasie wolnym odkrywałam Wrocław. Dopiero teraz jednak sięgnęłam po książki Marka Krajewskiego, a ściślej po "Mock" początek", zgodnie z tytułem opisujący wstęp do kariery młodego wachmistrza kryminalnego Eberharda Mocka - bohatera poczytnej serii Krajewskiego. Fascynujący jest początek, a właściwie - zabieg wręcz pyszny, dwa początki tej książki, w tym jedno wyjątkowo krwawe morderstwo kojarzące się z praktykami doktora Lectera (jeśli ktoś czytał "Milczenie owiec"). Jeszcze bardziej - wycieczki ulicami Wrocławia początku XX wieku, gdy pisarz na nowo odtwarza, z kapitalną precyzją dawne plany miasta, stawia budynki, jakie rozsypały się potem w proch zgniecione kołem historii, albo ogląda te, które ocalały wraz z placami, ulicami o zmienionych potem nazwach. Chwała mu za to, że w przypisach umieszcza te dziś aktualne! Zagląda do lupanarów, gdzie dziwki w brudnej bieliźnie, na dziurawych, zawszonych materacach oddają się obywatelom różnych sfer społecznych, od głębokich dołów (o ile mają akurat pieniądze) po wyższe stany. Najpiękniejsza w tej książce jest architektura - stawiana właśnie i debiutująca Hala Stulecia, Wystawa Światowa, kamienice mieszczan i arystokracji. Cała reszta to brud: dosłowny biednych zaułków i ten w przenośni: wyzysku, korupcji władzy na wszystkich szczeblach, przemocy, pokątnych interesów, grup wpływu, które dla utrzymania swojej pozycji nie cofną się przed niczym. W książce nie znajdujemy chyba żadnej postaci pozytywnej. Idealna jest jedynie architektura. To świat w krzywym zwierciadle, widziany tylko z jednej perspektywy, przedstawiony tak celowo.  Na pytanie, dlaczego i na ile jest on zniekształcony, czytelnik sam musi sobie odpowiedzieć. Czy rzeczywiście "nikt nie rodzi się niewinny"?

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------





Medyceusze z adrenaliną
To na podstawie pierwszej części trylogii "I Medici - una dinastia al potere" nakręcony został serial emitowany również u nas z genialną piosenką Skin, wspaniałymi strojami, doskonałą acz epizodyczną rolą Dustina Hoffnama jako Giovanniego de Medici, patriarchy rodu. Jednak, jak już wcześniej pisałam, film skupił się na wątkach sensacyjno-kryminalnych pokazując władców Florencji w wykrzywionym, jeśli nie krzywym zwierciadle, jako żądnych krwi chorych na władzę karierowiczów wywodzących się z plebsu i marginalizując zupełnie fakt, że bez tego rodu bankierów Florencja nie byłaby cudem, jaki teraz możemy oglądać. Znacznie uczciwsza, a przez to ciekawsza jest trylogia Matteo Strukula (rocznik 1973, urodzony w Padwie), prawnika i doktora prawa europejskiego, chyba jeszcze nie przetłumaczona na polski, bo daje pewien wgląd w epokę - pokazując Medyceuszy nie działających w próżni, ale we Florencji, gdzie ścierały się wpływy wielu rodów mających apetyt na dominację, w tym Albizzich, potem Pazzich. Jestem właśnie w połowie pierwszego tomu, który czytam w oryginale i podziwiam autora nie tyle za wiedzę historyczną, bo ta jest dozowana jak dla mnie w zbyt małych dawkach, ale za umiejętność plastycznego, wręcz filmowego przedstawienia wnętrz, krajobrazów, strojów, postaci z krwi i kości, jak właśnie Giovanni i chyba nieobecna w filmie, jego żona Piccarda - wyjątkowa postać kobieca, piękna mimo poważnego już wieku i z charakterem, Cosimo i jego żona Contessina, którą w książce kocha, a nie traktuje jak psa, co dla podkręcenia akcji wymyślili scenarzyści, czy sam Brunelleschi - wręcz fanatyk swego dzieła, który nie opuszcza placu budowy nawet podczas dżumy dziesiątkującej Florencję. Opis pracowni Filippo jest tak sugestywny, że widzimy przed oczami porozrzucane na stołach księgi, szkice węglem, fragmenty rzeźb z marmuru, fragmenty wystroju katedry w miniaturze praz krzątającego się między tym wszystkim mistrza.
Wartko napisana powieść, przy której lekturze również skacze nam adrenalina, bo zwroty akcji są niespodziewane, ale nie jest to tania sensacja, a ciekawa książka korzystająca umiarkowanie ze źródeł, nie powielająca stereotypy. To można by rzec dobrze napisany thriller historyczny, aczkolwiek samej historii jest w powieści tyle, aby "strawił" to przeciętny czytelnik. Polecam wszystkim wielbicielom Florencji, a zwłaszcza tym, którzy dopiero będą zwiedzać miasto nad Arno. Spojrzycie na kopułę Brunelleschiego zupełnie w inny sposób dostrzegając w niej cały trud tworzenia i wyjątkowość. Mnie książka Strukula kojarzy się poniekąd z powieściami naszej Elżbiety Cherezińskiej, jakkolwiek polska pisarka znacznie lepiej i w pokaźniejszych, a zarazem  nieprzytłaczających porcjach sufluje w swoich książkach historię Polski. I chwała jej za to :)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Smaki Neapolu
Ostatnio sięgnęłam po dwie powieści o Neapolu, ponieważ właśnie się do niego wybieram. Byłam ciekawa spojrzenia na miasto po Neapolem z perspektywy dwóch odległych od siebie geograficznie, a więc i kulturowo autorek. Penelope Green, która napisała dekadę temu powieść "Neapol moja miłość" jest dziennikarką z Australii. Z kolei "Takie życie tylko w Neapolu" wyszło spod pióra Amerykanki Katherine Wilson. Obie książki łączy zachłyśnięcie się - to chyba najlepsze słowo, neapolitańskim stylem życia, który wg obu pań "kręci się" wokół jedzenia. Mamy zatem mnóstwo apetycznych przepisów i opisów lokalnych dań. Katherine i Penelopa uczą się też obie języka, czy raczej neapolitańskiego dialektu, dzięki czemu obie książki są kapitalnym podręcznikiem zawierającym przydatne podczas pobytu zwroty i wyrażenia. Poprzez nie zresztą poznaje się samą kulturę. Treść obu książek jest przez to zaskakująco zbliżona, aczkolwiek Katherinę czyta się zdecydowanie lepiej: jest uważniejszą obserwatorką otaczającego ją świata i bardziej szczerą. Przede wszystkim zaś wspólnym mianownikiem jest opowieść o miłości - dziewczyny zakochują się w neapolitańczykach, z nimi odkrywają miasto i jego nocne życie, obyczajowość - szokujące je na początku carnale, czyli zmysłowość tutejszych kobiet śmiało eksponujących ciało, nawet z "boczkami". Neapol w obu książkach bez wątpienia się czuje: jego w esencjonalny sposób dawkowaną historię najazdów, co tłumaczy obecną sytuację ekonomiczną, camorrę -gomorrę, ale bardziej znacznie podskórną obawę przed skuterowymi złodziejami torebek zrywanych z ramion "gapowatych" turystów, cuda św. Januarego, któremu dostaje się, gdy nie skropli krwi w ampułce - pięknie o tym pisał swojego czasu Herling-Grudziński. Czego mi może zabrakło to kultury, choć przecież książki nie są przewodnikami. Jednak przecież tuż obok Neapolu są Pompeje, Herkulanum, Kapua - co prawda Wilson wspomina o pikniku w ogrodach Reggi w Casercie, ale już o samym pałacu ani słowa. Intelektualistkami autorski może nie są, ale poczucia humoru, zwłaszcza Katherine im nie brak - Penelopa jest dla mnie jednak zbyt narwana i szalona, a zarazem nudniejsza.
 Ale obie książki jak najbardziej warte przeczytania właśnie ze względu na wyzierający z każdej stronicy jakże prawdziwy, bez retuszu obraz Neapolu, do którego dziewczyny mają - tak jak ja, czuły stosunek. Zobaczyć Neapol i nie umrzeć, tylko zakochać się :) Dlaczego nie?




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------




Posłuchać Wiery Gran w czarnym mercedesie
Lubię sięgać po książki napisane przez znajomych. Zwłaszcza wybitnych jak pan Janusz Majewski, kojarzący się przede wszystkim jako reżyser i autor scenariuszy (wszyscy uwielbiamy go za "CK Dezerterów"). Przyznam, że do tej pory umknęło mej uwadze, że pisze on również książki. Dopóki w ręce  nie wpadła, dość nieoczekiwanie już trzecia pozycja powstała pod jego piórem - "Czarny mercedes". Pierwsze skojarzenie to "Mercedes Benz" Pawła Huelle, która mnie porwała swoim dynamizmem. Miałam wrażenie, że autor zabrał mnie na przejażdżkę, a dobra maszyna z każdym kilometrem nabiera prędkości.  "Czarny mercedes" Majewskiego jednak nie otwiera przed nami drzwiczek. On jest aktorem w tej niezwykle filmowej powieści o latach okupacji, gdzie tyle razy przedstawiane tematy: prześladowania Żydów i getta, konspiracji i kolaboracji, wojennej miłości podane są w sposób nowy, świeży i odkrywczy. Od tej książki nie można się wręcz oderwać, gdyż od razu przenosi do Warszawy roku 1941 r. Widzimy zaaferowanego mężczyznę z naręczem skoroszytów i teczek wychodzącego z kamienicy na Marszałkowskiej, będącej jeszcze nadal jedną z najelegantszych ulic Warszawy, przedwojennego Paryża północy. Dostrzegamy kątem oka biegnącego wyrostka, który wpada na tego mężczyznę i deszcz papierzysk spływających w wyniku tego zderzenia na chodnik. I z przerażeniem zauważamy wyrastającego nagle na trotuarze SS-mana. Eleganckiego, postawnego, przystojnego, z przysłoniętym czarną przepaską okiem. Wyciągnie pistolet i strzeli - myślimy. Ten jedna czyni gest nieoczekiwany - schyla się i pomaga mężczyźnie zbierać rozsypane kartki. Obaj panowie - Karol i Max zaczynają rozmawiać. Po niemiecku. Coraz uprzejmiej, sympatyczniej, szczerzej. Gdy spotkamy ich po pół roku, będą już zaprzyjaźnieni. Strumbahnfuhrer SS i adwokat oraz jego żona, Krystyna, która okaże się Żydówką i żoną tylko na sfałszowanej metryce. Będzie też młody, porywczy człowiek, pierwszy kochanek Krystyny, przed wojną studentki SGH - Anetki. I służąca pana mecenasa, prymitywna Czesia, obsesyjnie marząca o uścisku silnych, męskich ramion, pewnej nocy wpadająca w objęcia Karola, który pragnie Krystyny. Maksa wozi tytułowy czarny mercedes, bez trudu wjeżdżający do getta gdzie obok potwornej biedy i głodu żyje garstka pławiących się w luksusach, odwiedzających restaurację serwującą kawior i ostrygi. Tam śpiewa - miłe Panie i Panowie bardzo mili - jak śpiewa! Wiera Gran. Posłuchajcie jej wyjątkowego głosu i tej opowieści o wojnie, miłości, zazdrości i...  Wkrótce zobaczymy ją na ekranie.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------




Cząstki duszy wielkich Polaków
"Cząstką duszy" nazwał autor "Popiołów" rodzinne Ciekoty, wieś otuloną cieniem biegnącym od wyrastającej nad nią góry Radostowej w Górach Świętokrzyskich. Tu przyszedł na świat 14 października 1864 r. mój pierwszy mistrz pióra, którego książki "wyczytałam" co do literki w liceum, a "Róży", dramatowi z 1905 r. poświęciłam pracę magisterską z teatrologii. Miłością do Stefana Żeromskiego zaraziła mnie "Dama w fioletach",  wybitna dziennikarka i reportażystka, Barbara Wachowicz. Basia - bo tak o niej zawsze mówiło się w domu, od wielu lat jest jedną z najbliższych przyjaciółek mojej Mamy. A fiolet, w jaki konsekwentnie się obleka, stał się niejako jej znakiem rozpoznawczym - nawet dedykacje na książkach i kartki pisze wyłącznie tym kolorem! Pisze zresztą wyłącznie ręcznie - komputer omijając z daleka, o czym mało kto wie. Jej zawdzięczamy podtrzymywanie przy życiu legendy bohaterów "Kamieni na szaniec" i jej autora, druha Kamińskiego, ale przede wszystkim stałe przypominanie o najjaśniejszych gwiazdach polskiego firmamentu literackiego. Poświęciła im tony książek - frapujących, bo pisanych tym nie do podrobienia reporterskim, kwiecistym, pełnym zachwytu nad urodą życia stylem. Właśnie dzięki temu, że nie surfuje po Internecie i nie uprawia, tak teraz popularnego pośród ludzi pióra - chyba obrażam tym określeniem prawdziwych pisarzy - copy-paste, ma czas na podróże w "realu". I zabiera w nie czytelników, którzy nagle odkrywają, jak piękna jest Polska. Chociażby widziana z perspektywy "Siedzib wielkich Polaków". Czytam właśnie tom drugi i wraz z Basią na nowo odwiedzam Harendę Kasprowiczów, gdzie przecież jako kilkuletnia dziewczynka gościłam wraz z Mamą - a może starszą siostrą Mamy, Ciocią Renią, która nauczyła mnie Tatr. Chodzenia po nich i smakowania urody gór. Dlatego od razu poczułam wspólnotę z Kasprowiczem, który tak wspaniale o nich pisał!
 Znów, jak za czasów studenckich, kiedy zbierałam materiały do magisterki, zaglądam do wspomnianych już Ciekot.Wyrzucam sobie, że jeszcze nie dotarłam fizycznie do Woli Okrzejskiej Sienkiewicza, a pedałując przez Żarnowiec podczas jakiejś wyprawy rowerowej zupełnie zapomniałam o Konopnickiej, która przecież otrzymała tam dom w Darze Narodowym. Te wszystkie miejsca Basia w swojej książce plastycznie opisuje, tworząc unikatowy po nich przewodnik literacko-turystyczny. A przy okazji pokazuje, jak obecnej władzy obojętne są te ogniska polskości. Jak brak funduszy na działające obecnie w siedzibach wielkich Polaków muzea. Na przykład Stowarzyszenie Przyjaciół Twórczości Kasprowicza nie otrzymuje od lat żadnych dotacji państwowych! Bo i po co? Przecież się "europeizujemy", a nasze elity wybierają podróże w zamorskie kraje za pieniądze podatników! Gorzka to obserwacja, natomiast mimo wszystko dobrze, że znajdują się jeszcze wydawnictwa wydające tak wartościowe książki jak właśnie "Siedziby wielkich Polaków". Wszystkich podróżujących po naszym kraju namawiam - sięgnijcie po tę pozycję, również po tom I, opisujący siedziby od Reja do Kraszewskiego, podczas gdy drugi pokazuje Żarnowiec i Oblęgorek - dwa dary narodowe dla znakomitych pisarzy (kto obecnie uhonorowałby mistrzów podobnym darem?), Kąśną, gdzie tylko na sześć lat znalazł bezpieczną przystań genialny mistrz fortepianu i patriota Ignacy Jan Paderewski, Harendę Kasprowicza, Ciekoty Żeromskiego, Kołaczkowo Reymonta, Bronowice Wyspiańskiego, Russów Dąbrowskiej i Stawisko Iwaszkiewicza.




Co tam Panie, w Soplicowie?
Z Rodzicielką, za sprawą genów siłą rzeczy, wiele cech mamy wspólnych. W tym namiętność do czytania. U obu, przy łóżku pyszni się zawsze, mniejszy lub większy stosik książek. I ostatnio z tego stosika "mamowego" zwinęłam bez uprzedzenia nader smakowitą pozycję. "Dziedziczki Soplicowa" Joanny Puchalskiej. Do "Pana Tadeusza"  żywię bowiem uczucia szczególne.  Gdy w szkole miałam tę lekturę przerabiać - to Mama wywiozła mnie pod granicę białoruską i litewską, abym "poczuła" tamtejszą atmosferę, poznała przyrodę, ludzi. I tam po raz pierwszy czytałam sobie Pana Wieszcza, a mrówki mnie obłaziły niczym Telimenę. Z radością powitałam też w 1999 r. przepiękną ekranizację tego poematu w reż. Andrzeja Wajdy, z genialną muzyką Wojciecha Kilara - końcowy polonez, wyprowadzony od dworu pobrzmiewa Polonezem As-dur Chopina, naszego najbardziej patriotycznego kompozytora. Specjalnie zwracam tu uwagę na dwór, gdyż on jest właśnie bohaterem książki Joanny Puchalskiej. Dwór w Soplicowie, a właściwie w Czombrowie, gdyż, jak dowodzi autorka właśnie włości jej przodków stały się prototypem mickiewiczowskiego locum amoenum. Skąd ta pewność? Babka babki pani Joanny, Aniela Uzłowska z Czombrowa właśnie była matką chrzestną Adasia, syna Barbary zatrudnionej przez pewien czas we dworze jako panny apteczkowej. To nie wszystko. Opis Soplicowa zgadza się z czombowską rzeczywistością: pobielany dwór stojący na wzgórku, ruczaj, topole, ogród warzywny, a nawet świątynia dumania w postaci kępy brzóz na górce. Potwierdzają to czarno-białe zdjęcia i spore fragmenty pierwszej ekranizacji "Pana Tadeusza" z 1928 r., która kręcona była właśnie w Czombrowie. https://www.youtube.com/watch?v=Tya3ayutaxM Niestety, dwór nie zachował się  do naszych czasów - w 1943 r. spalili go Sowieci - podobnie jak pozostałe dwory na nowogródczyźnie, mordując ich mieszkańców bez względu na wiek i płeć - strzelano również do dzieci i kobiet w ciąży (plan wytrzebienia polskiej inteligencji realizowano bardzo konsekwentnie). Jakimś cudem, kto wie, czy nie za sprawą tej, co w Ostrej świeci Bramie - do której zwracał się Mickiewicz w Inwokacji, przeżyła babka pani Joanny, która w momencie, gdy czerwoni partyzanci podkładali ogień pod dom, wyrzuciła z niego przez okno stare rodzinne dokumenty. Dzięki temu aktowi odwagi możemy dziś czytać z wypiekami na twarzy dzieje Czombrowa-Soplicowa sięgające kilku wieków wstecz. Poznawać realia życia w dworach, gdzie podział obowiązków między kobiety i mężczyzn był ściśle określony (rzadko kiedy zdarzały się damy w rodzaju Emilii Korczyńskiej z "Nad Niemnem" Orzeszkowej, chorujące na "globusa"), przeżywać na nowo ostatnie zajazdy na Litwie, bale karnawałowe, święta - nie wiedziałam, że na tamtejszych stołach gościła choćby taka baba ziemniaczana, zaś rarytasem były ogórki z miodem.
Nota bene przepis na tort makowy zamierzam włączyć do swoich ulubionych receptur! Jakże fascynujące jest, tropienie wraz z autorką książki, zamku Horeszków za pomocą GPS! I zagłębianie się w wielokulturowość dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie egzystowali obok siebie chrześcijanie (katolicy, prawosławni, unici i protestanci), Żydzi i muzułmanie. Nostalgią trącą wspomnienia przemarszu w pobliżu Czombrowa  wojsk Napoleona z polską nadzieją na wybicie się na niepodległość. Kuszą zaś spacery przy świetle księżyca nad, położoną zaledwie 4 km od Czombrowa, Świtezią, która, o czym wcześniej nie wiedziałam, jest jeziorem na planie idealnego okręgu, zaś w jego głąb prowadzi jakby droga. Czy może rzeczywiście kryje się tam zatopione miasto, o czym opowiadał już Mickiewicz w Balladach i Romansach, a Kamil Polak genialnie przełożył na język filmu: http://www.bing.com/videos/search?q=%c5%9awite%c5%ba+you+tube&FORM=VIRE5#view=detail&mid=AB68C038910B73ECCB8EAB68C038910B73ECCB8E





Wenecja z Rondem
Na wiolonczeli niczym na latającym dywanie pojawia się grupa muzyków w barokowych strojach. Płyną nad dawnym sercem Serenissimy - Wenecją niczym miraż, wspomnienie czasów świetności. Taką animację obejrzy każdy, kto wejdzie na stronę Rondò Veneziano , kameralnego zespołu, który od 35 lat popularyzuje w popowej wersji utwory muzyki klasycznej. To jedno z moich najmilej wspominanych odkryć muzycznych, bo symbolicznie związane z okresem tzw. transformacji. W 1989 roku gościłam u Ulancji - mojej psiapsiółki jeszcze z liceum muzycznego, w Wiedniu. Pracowała tam jako gospodyni w domu polsko-austriackiej pary. Trafiła wyjątkowo dobrze, bo za ciężką pracę otrzymywała zacne wynagrodzenie i szacunek chlebodawców, wyrażający się również w prezentach na różne okazje. Na jednym z nich, będącej marzeniem Kowalskiego ze schyłkowego PRL-u wieży stereo, Ulancja "puściła" mi właśnie kasetę Rondò Veneziano . Nie skrzywiłam się, jak zazwyczaj na popowe "umpa-umpa", bo zachwyciła mnie sama muzyka i jej wykonanie. Wiedziałam, że gra zaledwie kilka osób, a miałam wrażenie, że słucham całej orkiestry. Płynące z głośników dźwięki zaniosły mnie wprost do wymarzonej Wenecji. Do tej pory, ilekroć staję na Placu św. Marka i spoglądam na ukochany kościół pod wezwaniem św. Jerzego na wyspie vis a vis (Chiesa S.Giorgio Maggiore na isola di S.Giorgio Maggiore), w mojej głowie pojawia się muzyka Ronda. Spod portyków wychodzi elegancki Casanova wraz z Donną Lucrezią, Damy i Kawalerowie, i wreszcie mogę podziwiać cały Splendor Wenecji podczas Jesiennego Wieczoru.
http://www.youtube.com/watch?v=h_XKOjj7h-s
 To naturalnie tytuły utworów mojej ulubionej płyty - Venezia Romantica, the best of  Rondò Veneziano. Sam zespół, który swoją niebywałą karierę światową rozpoczął od popularyzacji weneckich kompozytorów XVIIi XVIII wieku, opracował z czasem popowe wersje utworów prawdziwych mistrzów: Bacha, Vivaldiego, Mozarta. Oficjalna strona zespołu: www.rondoveneziano.com/,  https://www.facebook.com/pages/RONDO-VENEZIANO/304493147161