Nasza buda, nasza klasa...
09:32
Za moich czasów na szkołę mówiło się „buda". Czy teraz też?
Moją "budą" była Szkoła Muzyczna I i II st. im. Karola Szymanowskiego, dziś znana jako Zespół Państwowych Szkół Muzycznych nr 4 im. Karola Szymanowskiego. Położona jest na Żoliborzu w wyjątkowo malowniczym miejscu, bo na skarpie nad Wisłostradą, a za nią rozciągają się hektary Cytadeli, owianej u schyłku PRL raczej złą sławą, bo grasowali w niej „zboczeńcy". Podobnie zresztą, jak w Parku Żeromskiego. Oba te zielone tereny były wówczas dramatycznie zapuszczone. Bezwstydnicy (słowo pedofil wtedy nie istniało jeszcze w uzusie) kryli się w nich za drzewami i gdy widzieli jakąś kobietę, odsłaniali „wdzięki". Sporo tego wtedy było. A jeszcze wcześniej po ulicach miała krążyć legendarna „czarna Wołga" i ponoć porywać dzieci. Takimi też jeździli partyjni kacykowie...
Na Krasińskiego spędziłam długie lata - od pierwszej klasy podstawówki do matury.
To był taki „kombinat", dwa w jednym, "wash and go", czyli nauka przedmiotów ogólnokształcących połączona z edukacją muzyczną. Trudne do pogodzenia, ale dawaliśmy radę, spędzając w „budzie" długie godziny. Rano uczyliśmy się polaka, matmy, „gegry" itd., po południu był czas na indywidualne lekcje muzyki, czyli instrumentu, a właściwie dwóch: głównego i dodatkowego (czyli na przykład trąbki i fortepianu, który o ile nie był głównym, to właśnie był dodatkowym – tylko pianiści nie mieli drugiego instrumentu, bo ich kształcono na drugich Chopinów). Poza tym, w liceum dodatkowo mieliśmy chór albo orkiestrę.
Moja klasa... nasza klasa była „odjazdowa". Malutka, licząca zaledwie 18 osób, ale ileż osobowości i talentów! Nie podam tu nazwisk, bo mnie nikt do tego nie upoważnił, poza jednym, gdyż dziś jest to już uznany artysta, a wiec osoba publiczna. Do nas chodził bowiem Tytus Wojnowicz, już wtedy wybitny oboista. Nosił niemal zawsze wojskowe porcięta, a przez okulary ogarniał świat, w tym nas z życzliwym przymrużeniem oka. To on był autorem części ksywek, jakie nosiliśmy.
Na przykład "Szczota" vel "Szczotencja" zawdzięczała swoją gęstej, równo obciętej blond grzywce. "Szczotę" uwielbialiśmy za poczucie humoru i kolor, jaki wnosiła w szaro-burą, PRL-wską rzeczywistość. Jej ojciec, emigrant mieszkający "za wodą" przysyłał córce barwne, śliczne ubrania, które nosiła z nieudawaną nonszalancją – nikt jej tych ciuchów nie zazdrościł!
"Polakófa" pilnowała czasu lekcji. Niemal co do sekundy. Gdy woźnemu zdarzyło się zaspać, wychodziła z klasy (zabierając po drodze neseser, czyli walizeczkę Tomka) i sama dzwoniła na przerwę.
Szarmancki Marek uczył innych kolegów traktowania nas z szacunkiem, więc czułyśmy się jak damy, przepuszczane jako pierwsze w drzwiach do klasy.
Przerwy międzylekcyjne to był nasz czas. Tomcio, odziany w góralski sweter (z tych, co to podobno w Zakopcu sprzedawali z dodatkiem waty) siadał do rozklekotanego, rozstrojonego „piana" i dawał po klawiszach. Przeważnie były to jego kompozycje. My ruszaliśmy w tany. Najlepsza była Iwoneczka, talentem komediowym przypominająca Ćwikłę, która komicznie drobiąc kręciła bioderkami w rytm starego przeboju Koterbskiej, Parasolki. Takie spektakle zawsze dawała, kiedy lało. Wówczas pod tablicą suszyły się nasze parasole, a ona brała jeden z nich i kokieteryjnie kręcąc na ramieniu, śpiewała.
I wtedy do klasy wpadał „Bąbel", nasz matematyk z krzykiem, że hałas, że niszczymy instrument. Patrzyliśmy na niego z lekką ironią, bo przecież nam, (prawie) muzykom wydawało się, że możemy więcej. A Tomek był wszak w ferworze twórczym!
Z matmy byliśmy wszyscy solidarnie... tępi. Na ostatnim zaliczeniu przed dopuszczeniem do matury było aż 10 dwój na 18 osób, a najlepszy stopień to 3+. Nie pytajcie, jak sobie poradziliśmy na egzaminie dojrzałości, ale wtedy średnia była znacznie wyższa i żadnej „gały"!
Z „Bablem" walczyliśmy przy każdej sposobności. Pamiętam scenę, kiedy zobaczył, że przykleiliśmy orzełkowi na herbie koronę. Polskie godło wisiało wysoko, nad tablicą. - Ty zdejmiesz – wskazał na Tytusa, a może na siedzącego obok Tarpana, genialnego skrzypka, który z oboistą stworzył niezapomniany tandem komentujący (na głos) w piekielnie inteligentny sposób mniej poważanych belfrów. – Ja? My? – Tytus grzecznie wstał, górując wzrostem nad małym, krąglutkim matematykiem. – Nie..., te krzesełka, na których siedzimy są kruche, jeszcze złamię rączkę... Matematyk na takie dictum odpuścił, bo w szkole priorytetem były nasze kończyny górne, chuchano na nie i dmuchano do tego stopnia, że w podstawówce ćwiczyła z nami wychowawczyni, wykonując przysiady w wąskiej spódnicy, a w liceum nie mieliśmy gimnastyki wcale, zaś uprawianie sportów było "niewzakazane"! Teraz bardzo się to zmieniło - szkoła dysponuje w pełni wyposażoną w sprzęty salą gimnastyczną (brawo dyrekcja!).
Wracając zaś do matematyka - po latach, gdy wróciłam do liceum na staż nauczycielski on jeden wykazał się życzliwością i pomógł mi poczuć się lepiej po tej jakże nowej dla mnie, drugiej stronie, czyli w roli belfrzycy. Do tego stopnia, że bawiłam się z "młodzieżą" na studniówce odziana w jakże modny wtedy sweter zrobiony z fragmentów starych, znoszonych szetlandów (znak czasów!):
Pod koniec liceum tworzyły się pary. Byliśmy grzeczni – trzymaliśmy się za rączki, patrzyliśmy czule w oczka i... całowaliśmy się, chowając w przepastnych szafach na instrumenty, które stały na korytarzach. Towarzyszyły nam, nie zawsze romantyczne dźwięki (w zależności od repertuaru) muzyki biegnące ze szkolnych... kibli. Szkoła cierpiała na chroniczny brak sal do ćwiczeń, więc „rozgrywaliśmy się" w WC-ach. Śmierdziało tam sakramencko z muszli klozetowych, bo drzwi od kabin były powyrywane, a nikt w tedy nikt nawet nie śnił o czymś takim, jak odwaniacz czy chociaż płyn do toalet. To był czas pustych półek, kwintesencja dogorywającego systemu, który tylko na sztandarach był najlepszy na świecie. Kibli zresztą też brakowało, zwłaszcza od kiedy jeden dyrekcja kazała zburzyć (dosłownie, kilofami!) za karę, że uczniowie urządzili w nim palarnię. Swoją drogą ciekawe metody wychowawcze!
W liceum obowiązkowy był udział w chórze lub orkiestrze. Obydwoma „zawiadywała" „Marchwica", której wszyscy się bali. Miała niekonwencjonalne metody i pomysły. W stanie wojennym uparła się, aby nasza szkoła wzięła udział w Międzynarodowym Konkursie Chórów w Międzyzdrojach, więc wsiadła do pociągu z 60 licealistami i pojechała z nami na drugi koniec Polski. Obowiązywał zakaz zgromadzeń, który miejscowe władze uchyliły tylko w sali koncertowej, gdzie wszyscy ćwiczyli. Jednak „Marchwica" pewnego dnia stwierdziła, że na jednym ze skrzyżowań (takich bardzo pobocznych, bez ruchu) jest genialna akustyka, więc nas ustawiła, podniosła batutę i zaśpiewaliśmy „Pieśń do Bałtyku", która zaczyna się od słów" Wolności słońce pieści lazur". Szybko przyjechała milicja. Samochód stanął za plecami Marchwicy, a ona nic, dalej machała pałeczką, zaś my darliśmy się na całe gardła w jakimś poczuciu małego zwycięstwa. Bo rzeczywiście MO odjechało. Wygraliśmy wtedy ten konkurs, smarkacze, pokonując dorosłe, w tym zawodowe chóry!
Na orkiestrze „Marchwica" potrafiła wywalić za drzwi tych, co nie przygotowali się na próby okraszając „akcję" kilkoma mocnymi słowami, w których nie przebierała. Jednak efekty miała – nasz koncert abiturientów w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej okazał się rewelacyjny. Orkiestrę zaś emocje tak poniosły, że znacznie szybciej zagraliśmy „Bajkę" Moniuszki, choć jej tempo i w oryginale było szybkie. Prawdziwa „jazda bez trzymanki". Teraz bohaterka tej części felietonu uczy w Akademii Muzycznej i nadal jest genialna...
Na studniówce poloneza tańczyłyśmy wszystkie w długich, czarnych spódnicach, a panowie w garniturach – to był nasz strój galowy w liceum na koncertach chóru i orkiestry. Potem zaś daliśmy przedstawienie – scenariusz naszego autorstwa opowiadał o koszmarnych snach maturzysty w noc poprzedzającą egzamin dojrzałości. Nową muzykę do piosenek z Kubusia Puchatka napisał oczywiście Tomcio. Ja miałam na sobie tunikę w kolorze morskiej wody, wypożyczoną z Teatru Narodowego, który wkrótce spłonął.
Matura. Co tam zwykła matura, banał! Nasza, w muzycznej zaczynała się już chyba w styczniu. Wtedy trzeba było zdać egzamin półroczny, tzw. techniczny z instrumentu głównego, dwa miesiące później przypadała matura z przedmiotów zawodowych: historii muzyki i kształcenia słuchu, w kwietniu egzamin końcowy z instrumentu głównego (ostatni z dodatkowego zaliczaliśmy w III liceum) ... Gdy dojechaliśmy do majowej matury, czuliśmy się po prostu „wypluci". Ach, nasza kochana wychowawczyni – „Angielka" pani Hania. Prawdziwa bohaterka, która niestrudzenie chodziła po sali i brzuchem w ośmiomiesięcznej ciąży osłaniała tych, co akurat, ujmijmy to „potrzebowali dodatkowego wsparcia". Koszmar maturzysty ze szkolnego przedstawienia się nie spełnił, wszyscy zdaliśmy!
Często za cel spacerów po "moim" Żoliborzu obieram właśnie moją "budę". Odnowiona, z dachem lśniącym czerwoną dachówką, pięknie otynkowanymi ścianami, ogrodzona, z placem zabaw w miejsce klepiska, jakie pamiętam z dawnych czasów (na starszym zdjęciu, jakie publikuję jest jeszcze owo klepisko) jest dowodem na to, że to placówka na wysokim poziomie. Świadczy zresztą o tym piękna strona internetowa i FB, z której dowiadujemy się, że dzieci i młodzież biorą udział w rozmaitych konkursach, a dyrekcja i grono pedagogiczne mają pomysł na jak najlepsze nauczanie. To już nie buda, to szkoła. Ale wspomnienie tej mojej dawnej, dramatycznie niedofinansowanej, po prostu bidnej i przaśnej zawsze powoduje, że mi się "oczy pocą".
0 komentarze