Przekleństwa niekompetencji albo rozważania nad słowem drukowanym
11:01
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy dostałam dwie, arcyciekawe propozycje wydania kolejnego przewodnika po Włoszech. Arcyciekawe z punktu widzenia finansowego. Podczas gdy jedno wydawnictwo, tzw. teraz modnie start-up zaproponował mi honorarium 2500 zł (za całą książkę), z czego połowę płatności miałabym otrzymać dopiero po sprzedaniu się nakładu, czyli w bliżej nieokreślonej przyszłości, drugie zaoferowało aż... 1750 zł. Przyznam, że na początku sądziłam, iż pisząca te maile osoba pomyliła się o jedno zero, ale jednak nie... Gdy w tym drugim przypadku zauważyłam, iż proponowana stawka jest raczej głodowa, odpisano mi, co następuje: "wynagrodzenie za nawiązanie współpracy przy regionach Włoch za jeden przewodnik możemy zaproponować 2100 zł, a jeżeli byłyby Pani zdjęcia to 2400 zł netto - chciałabym tylko dodać, że założenie przy tej pozycji wydawniczej jest takie, że jest to mini przewodnik,na dużym poziomie ogólności uzupełniający do przewodników np.LonleyPlanet, kupowany jako drugi w wersji kieszonkowej, zawierający sugestie rekomendacje autora, z dużą ilością zdjęć (! czyli 300 zł za pewnie około setke moich zdjęć - ktoś najwyraźniej szuka jelenia). Mamy już kilku autorów (dziennikarzy, podróżników), którzy piszą dla nas dodatkowo poza pracą np. w redakcji. Bardzo proszę o wzięcie pod uwagę i rozważenie współpracy z nami - zależynam aby dla osób piszących poza pracą włożoną w napisanie przewodnika ... była to również przyjemność". Poza tym, że zachowałam pisownię i styl oryginału, powyższy cytat chyba nie wymaga komentarza, ale doskonale obrazuje nasz coraz bardziej podupadający rynek wydawniczy. Tego typu propozycje dostaję zarówno ja, jak i inni moi koledzy z niekiedy nawet bardzo szacownych wydawnictw. I wiele osób, zważywszy na pustki w mieszku, godzi się na tak skandalicznie niskie i obraźliwe - nie bójmy się użyć mocnych słów - stawki, bo z czegoś muszą żyć. A wydawnictwa tną koszty jak mogą. Już ślad zaginął po dawno zwolnionych, profesjonalnych korektorach i redaktorach - zastąpili je ludzie bez kwalifikacji, często krewni i znajomi królika czyli szefów. Efekt? Przed godziną skończyłam lekturę "Przekleństw niewinności" Jeffreya Eugenidesa. Zapewne Zofia Coppola ma rację, że jest to wspaniale napisana książka, ale... w oryginale. Polskie tłumaczenie, a raczej, co pragnę tutaj z mocą podkreślić, redakcja (przed tłumaczem chylę czoło, że poradził sobie z tak trudną materią słowa), woła o pomstę do nieba. Bo tłumacz, co wiem z autopsji, przywiązuje się, jak pisarz zresztą, do "obrabianego" tekstu i w pewnym momencie nie widzi już drobnych lub większych, spowodowanych zmęczeniem materiału, ale i często presją czasu, uchybień językowych. A tych jest w polskiej wersji zbyt wiele. Poczynając od pierwszej strony: " To nie telewizja, ludzie, my nie latamy jak z piórem?" Jakim piórem? Chyba czegoś zabrakło. Jak leitmotiv przewija się czasownik "oglądnąć" zamiast "obejrzeć", podczas gdy właśnie druga jego forma jest poprawna, a pierwsza to regionalizm. I tak można wymieniać w nieskończoność, bo błędy stylistyczne gonią skłądniowe, a czasem gubi się właściwy sens zdania. O interpunkcji nie wspominając. A przecież książkę wydał Znak! Przypominają mi się moje własne zmagania sprzed kilku lat z redaktorką "czuwającą" nad moją powieścią. Była tak nadambitna, że imię głównej bohaterki zmieniła wszędzie z Katarzyny na Kasię, infantylizując cały tekst. I tak uparta, że nie uwzględniła części naniesionej potem przeze mnie korekty! Mój "Romans po włosku" również zatem nie wolny jest od błędów. Dlatego pewnie kolejną książkę wydam własnym sumptem, ponieważ tylko w ten sposób będę miała większy wpływ na kształt finalny opus. I dlatego również książki autorów aniegielsko- i włoskojęzycznych czytam w oryginale. Jak chociażby mojego McEwana, gdyż staram się sobie nawet nie wyobrażać, jak zostałby przełumaczony i zredagowany następujący fragment ze zbioru "Firt love, last rites": "In Melton Mowbray in 1875 at in auction of articles of 'curiosity and worth', my great-grandfather, in the company of M his friend, bid for penis of Captain Nicholls who died in Horsemonger jail in 1873. It was bottled in a glass twelve inches long, and, noted my great-grandfather in his diary that night, "in a beatiful state of preservation'. Also for auction was 'the unnamed portion of the late Lady Barrymore. It went to Sam Israels for fifty guineas. My great-grandfather was keen on the idea of having the two items as a pair, and M dissuaded him. This illustrates perfectly their friendship" (cyt: I. McEwan, Solid Geometry, w: First love, last rites", Vintage Books, London 2006). A swoją drogą, Miszka, dziękuję za podrzucenie niebanalnej lektury na "zakatarzone" wieczory :) Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się przy garnkach! Jak Ty wrócisz z Mediolanu, a ja wybrnę z piernatów :)
0 komentarze