Bezpieczne Maroko: Taksówką "jak sardynka" do Asila

20:03


Uparłam się wprost, że muszę dotrzeć do tego miasteczka artystów nad Atlantykiem. Poprzedniego dnia byli tam moi koledzy z polskiej grupy, którą uczestniczyliśmy w Regionalnych Targach Turystycznych w Tangerze. Ja musiałam jeszcze popracować - dziennikarze niestety tak mają. Najpierw oglądają, słuchają, nagrywają, notują, fotografują, a potem jest czas przelania już nie na papier, ale do pamięci komputera. W nagrodę za trudy i znoje obiecałam sobie Asilę.

 Ranek był jak na kapryśny pod względem aury Tanger, niczym marzenie. Słoneczko świeciło intensywnie już od samego rana. Najpierw musiałam uskutecznić change the money. Wcale nie było tak prosto, bo w hotelu nie wymieniali, choć tablica kursów wisi w lobby. - Nie mamy pieniędzy, proszę przyjść za godzinę - oświadczyła recepcjonistka. Kenzi Solazur Hotel, stojący przy nadmorskiej promenadzie mieni się hotelem czterogwiazdkowym, więc z punktu widzenia standardów europejsko-światowych spodziewałam się, że z uzyskaniem dirhamów za euro kłopotu nie będzie. A jednak. Pobliskie kantory też były jeszcze zamknięte, a mnie było szkoda czasu na czekanie do 10 rano, kiedy ich wrota miały się otworzyć. Zrobiłam szybki wywiad w sprawie transportu. Taksówki stojące przy hotelach odrzuciłam jako opcję zbyt kosztowną - w sumie wycieczka w obie strony wyniosłaby mnie 35-40 euro. Po co tyle, jak można mniej? Pobiegłam więc na dworzec autobusowy, ale tuż przed nim odkryłam dworzec wieloosobowych taksówek. To rodzaj tzw. grand taxi znanych mi z Tunezji, ale te "grand" wcale nie są. Formuła jednak podobna: płacisz 20 dirhamów (2 euro) za trasę Tanger-Asila i wsiadasz do wozu, który z założenia zabiera trzech pasażerów, ale żeby się kierowcy kurs opłacił, upycha do samochodu sześc osób. Jak? Cztery na tylnym siedzeniu, niezależnie od gabarytów, dwie (!!!) na przednim, naturalnie oprócz kierowcy. W drodze do Asila koło drivera siedziało dwóch słusznej postury panów, praktycznie sobie na wzajem na kolanach. Ja gniotłam się z tyłu, po środku, na szczęście między dwoma paniami i nie musiałam się przytulać do młodzieńca siedzącego przy drzwiach. Miałam wrażenie, że za chwilę założy sobie nogi na głowę. Byłam ciekawa, jak policja reaguje tu na podobne praktyki. Okazuje się, że nie reaguje wcale - mandat wlepia tylko tym, którzy przekroczą prędkość. I to chyba też wybiórczo, bo Marokańczycy jeżdżą jak szaleni, wcale nie puszczając pieszych - kobieta na pasach nie może raczej liczyć na jakieś fory.
Ruszyliśmy spod dworca dosłowni 10 minut po moim przyjściu, tak szybko się wóz zapełnił - kierowca bez kompletu nie rusza. Naturalnie samochód okazał się zdezelowanym gratem z ryczącym silnikiem. Ciekawie rozglądałam się dookoła, bo centrum niczym się praktycznie nie różni od miast europejskich. Szerokie ulice-aleje z lasem okalających je domów, raczej już nowoczesnych, choć niekiedy mignie po drodze jakiś rozpadający się budynek z czasów kolonialnych. Władze Tangeru wyraźnie zadbały o wygląd dróg wyjazdowych z miasta, zwłaszcza tej prowadzącej również na lotnisko międzynarodowe Ibn Battuta. Początek N1 jest wręcz trzypasmowy, z pasami zieleni i rabatami, okolony stylowymi latarniami z koszami kwiatów i niskimi palmami. Asfalt jest gładki - widać, ze nie dawno położony, w przeciwieństwie do N2 do Szafszawan, gdzie skacze się po wybojach. Im dalej od centrum, tym więcej eleganckich osiedli i willi dla bogatszych obywateli, nierzadko otoczonych ogrodami, których architektura zręcznie łączy styl arabski ze współczesna architekturą. Jest bardzo czysto. A potem już zostawiamy za sobą rozpalone upałem miasto i suniemy nad Atlantyk, który po jakimś czasie daje o sobie znać lekką bryzą. Po prawej stronie pojawiają się połacie dzikich plaż i pasmo błękitu na horyzoncie niczym miraż. Wkrótce rozpoznaję mury mediny w Asili - wcześniej oglądałam je na zdjęciach, przygotowując się do tej wycieczki.


W miarę zbliżania się do miasta, fortyfikacje rosną mi w oczach. Wznieśli je w XVI w. Portugalczycy, otaczając siedem hektarów mediny, czyli starej części miasta. Jak przystało na konstrukcję wojskową, z murów wyrastają blanki - gwelfowskie, czyli o prostopadłych zębach. Ongiś zza nich wyglądano, czy od Atlantyku nie przybywa nieprzyjaciel. Dziś przez krenelaż wychylają się śnieżnobiałe fasady domów. Gdy wchodzę już do mediny przez jedną z siedmiu bram, biel tynków zintensyfikowana przez promienie słoneczne aż razi w oczy. Pogoda jest niczym w sezonie letnim, a przecież w Maroku jest właśnie zima. I całe szczęście, bo turystów niewiele: trochę Włochów, Chińczyków i Anglików. Pstrykają zdjęcia na każdym rogu, tak jak i ja, oczarowani kobaltowym obramieniem okiennych framug i takiego samego koloru drzwi w domach. Każdego roku ściany są odmalowywane, stąd wrażenie nieskazitelnej czystości.


Podobnie jest z muralami. Co roku w miejsce starych, które są zamalowywane na biało, powstają nowe. To właśnie graffiti ożywiły turystycznie to senne miasteczko na południe od Tangeru. Dokładnie cztery dekady temu dwóch przyjaciół z Asila o tym samym imieniu, Muhamed: Melehi - artysta i kurator wystaw oraz Benaissa, polityk i fotografik zaprosili artystów do pokrycia łuszczących się wówczas, zaniedbanych murów mediny swoją sztuką. Dało to impuls do powstania International Cultural Moussem, czyli festiwalu łączącego różne sztuki. Impreza, która nie tylko przetrwała dziesięciolecia, ale i znacznie się w tym czasie rozwinęła, ściąga co roku w sierpniu do niespełna 30-tysięcznego miasteczka 100 tys. twórców. Uliczki rozbrzmiewają muzyką koncertów, wersami recytowanej poezji, a światowej sławy graficiarze z paletami w ręku ruszają do zapełniania murów swoimi wizjami, stylistycznie wkomponowanymi z otoczeniem.


Chodząc po medinie, mam teraz okazję podziwiać ich prace, podobnie jak berberyjskie dywany kuszące oryginalnym wzornictwem, obuwie z delikatnej jak rękawiczki, skóry, rzeźbione i malowane ręcznie meble.


Nie brak też, niestety sklepów z podróbami - tutaj kupimy po okazyjnej cenie torebki, jakie nosiły bohaterki "Seksu w wielkim mieście" czy "Diabeł ubiera się u Prady".



Rozkoszuję się wybornym śniadankiem: herbatą miętową, sokiem wyciśniętym z pomarańczy, oliwkami oraz tutejszą wersją naleśników z serem i miodem za raptem 20 dirhamów, czyli 2 euro w lokaliku "U Farida". Rozmyślam o tym, jak bogatą historię ma Asila. Przez 3600 lat istnienia przewinęło się przez nią wielu kolonizatorów: Rzymianie, Arabowie, Portugalczycy, Hiszpanie i Francuzi. Po tym terenie poruszał się mitologiczny Herkules. Asila inspirowała autora "Pociągu zwanego pożądaniem - Tennessy Williamsa, Jeana Geneta (pochowanego w niedalekim Larache), Jimmiego Hendriksa i Henri Mattisse'a.
Czuję się w Asili nadzwyczaj bezpieczna, choć przecież jestem sama: kobieta, cudzoziemka, w dodatku blondynka. Oczywiście pojawiają się zaczepki ze strony lokalsów, z tonu wnioskuję, że ich komentarze nie zawsze są "eleganckie", ale nikt nie jest natarczywy, nikt mi się nie narzuca, nawet sprzedawcy zachowują dystans.


25 km na południe od Asila znajduje się kamienny krąg Mzora (Msoura). Aż 167 monolitów otacza kopiec, wedle legendy miejsce wiekuistego spoczynku giganta Anteusza. Zabił go sam Herkules szukając jabłek w ogrodzie Hesperyd, co było jego jedenastą pracą. Pokonał Anteusza sposobem - gdy zorientował się, że przeciwnik czerpie siły stojąc na ziemi (matką giganta była Gaja), podniósł go z niej, a następnie, gdy gigant osłabł - ukręcił mu głowę. Archeologowie sugerują, że lud, który wzniósł Mzorę musiał być skoligacony z budowniczymi kręgów we Francji, Irlandii i Anglii, w tym Stonehenge. Nota bene moim zdaniem ten ostatni jest bardzo przereklamowany - w sumie tworzy go zaledwie kilkanaście monolitów. Umiejętnie fotografowany robi wrażenie bardziej imponującego, niż jest w rzeczywistości zwłaszcza, że przebiegająca obok szosa bardzo psuje efekt. Marokańska Mzora jest o wiele bardziej efektowna i powinna być bardziej reklamowana

Zobacz również:

2 komentarze