Via Appia - początek koniecznie z Ciocią
06:27
Jest listopad ubiegłego roku, a ja pozwalam sobie na małe "salto" do Rzymu. Powód jest znakomity - Traveler National Geographic zamówił u mnie tekst o Via Appia Antica. Trzeba się zatem "aggiornarsi", czy odświeżyć sobie ten trakt tak, aby go potem rzetelnie opisać czytelnikom.
Skoro zaś opisać, to mały wstęp historyczny. "Rzymianom zależało przede wszystkim na trzech rzeczach - zbudowaniu dróg, akweduktów i kloak" - pisał Gajus Swetoniusz Trankwillus (ur. ok 69 r n.e.), autor genialnie się i dziś czytających "Żywotów cezarów". W rezultacie powstało 100 tys. kilometrów dróg brukowanych, tzw. konsularnych i 150 tys. ubitych traktów ziemnych. Szerokość każdej z nich wynosiła 5-7 m, tak, aby bez kolizji mogły się mijać na niej dwa wozy! Na terytorium dzisiejszych Włoch zachowało się we fragmentach większych lub mniejszych 10 antycznych dróg rzymskich, w tym właśnie via Appia, a poza tym Cassia, Flaminia, Salaria, Tiburtina, Casilina, Emilia, Postumia, Capua-Regium. Via Appia nazwę zawdzięcza cenzorowi Appiuszowi Klaudiuszowi, który za czasów swojego panowania zdołał poprowadzić jej pierwszy odcinek od Rzymu do Kapui (312 r p.n.e.)
Kim był cenzor w czasach wczesnej Republiki rzymskiej? Nie tym, z czym dziś ta profesja się kojarzy. Wówczas pierwotnie jego zadaniem było szacowanie obywateli pod względem majątkowym, czyli prowadzenie tzw. cenzusu oraz zakwalifikowanie ich do poszczególnych klas majątkowych. W związku tym cenzorowie mieli prawo kontroli nad wypełnianiem obowiązków obywateli wobec państwa. Jednak już Appiusz pełniąc fukcję cenzora miał daleko większe kompetencje - prawo sporządzania listy członków senatu i skreślania z niej tych prowadzących się niemoralnie, mógł też układać budżet państwowy i sprawował nadzór nad robotami publicznymi - stąd właśnie via Appia.
Jestem pełna emocji, bo lubię wracać w stare miejsca, ale pora roku wyjątkowo niesceniczna - czy dopisze mi pogoda? Udało się! Pierwszego dnia mam piękne słońce, więc wybiegam z hoteliku przy Stazione Termini, piechotką (a jakże!) docieram do Piazza Venezia - Ołtarz Ojczyzny bije po oczach swoją bielą i wsiadam do autobusu 118. To jedyny, co nieco kuriozalne, który dowozi turystów z centrum Wiecznego Miasta do celu mojej podróży, czyli Drogi Appijskiej - atrakcji ubiegającej się o wpis na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Komunikacja publiczna w Rzymie jeździ jak chce, a sami kierowcy żartują, że ” pamięta czasy jurajskie”. Mój środek lokomocji trzęsie się więc niczym w febrze, szyby grają ogłuszającego marsza i w tym akompaniamencie dojeżdżam do Piazza Numa Pompilio. Dziś to zwykłe skrzyżowanie, po którym bez opamiętania i z rykiem klaksonów mkną w różne strony ignorujący przepisy rzymianie w swoich raczej nie wypasionych brykach (bo kryzys).
Polakom Via Appia kojarzy się chyba wyłącznie z katakumbami i filmem „Quo vadis”. W istocie kryje znacznie więcej niezwykłości. A wszystkie zamknięte teraz w obszarze Parku Regionalnego Appia Antica liczącego 4,5 tys. ha terenów w dużej mierze zielonych - tylko początek drogi jest miejski i szary.
Mnie od początku towarzyszy duchem moja cudowna ciocia Renia, starsza siostra Mamy - na tym zdjęciu w nieistniejącej już teraz z powodu Covid-u Caffeterii na stołecznej Świętokrzyskiej,
Ona też przemierzała ten szlak wiele lat temu, bo przecież spędziła w Rzymie pierwsze 12 lat swojego życia, a potem niejedokrotnie do niego wracała. Odnalazłam Jej zdjęcia z 1969 r., kiedy w Towarzystwie męża i grupki znajomych wybrała się właśnie na via Appia. To chyba na Piazza Venezia (?) - ciocia druga od lewej w narzuconym, letnim płaszczyku (śliczna - prawda?), kiedy szykują się do przejazdu na via Appia.
Teraz drżałam o jej życie, bo jej stan ostatnio sie pogorszył. Renia, Reniusia, Regina - skojarzenie z Regina Viarum, Królową Dróg, czyli właśnie Via Appia - natychmiastowe. A zatem podróżujemy sobie razem. Via Appia Antica, najstarsza bita droga rzymska była zarazem handlowo-militarną arterią łącząca Wieczne Miasto z portem w Brundisium (dziś Brindisi), najważniejszym w kontaktach z Grecją, portami morza Śródziemnego i Wschodem w czasach antycznych. Początkowy odcinek mało zachęca. Boki autobusu niemal szorują po murze okalającym wąski pas asfaltu - jakaś blogerka wypisywała, że szła tędy piechotą. Gratuluję, zważywszy na panujący na tym odcinku ruch kołowy - czyste szaleństwo, jeśli nie po prostu głupota.
Mijam bramę Porta Sebastiana w dawnych Murach Aureliańskich - w starożytności obejmowały ochronnym pasem siedem wzgórz Rzymu, na których go zbudowano. Zaraz za nią, po prawej stronie tuli się do muru z betonu okładanego cegłą niepozorna kolumienka – to pierwsza mila Via Appia.
A tak wyglądała w obiektywie męża Cioci Reni w 1969 r., wujka Jacka:
Dystanse w starożytnym Rzymie kalkulowano właśnie tą miarą wynoszącą ok. 1480 m (pierwsza mila znajdowała się na Forum Romanum – stąd powiedzenie „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”). Ja mam w planie pokonanie pierwszych siedmiu z 364 (530 km), jakie w sumie liczy cały trakt wskazany przez National Geographic jako hit turystyczny 2023 r. Nie wysiadam z autobusu aż do przystanku przy kościółku Domine Quo Vadis.
Jego wygląd zewnętrzny właściwie nie zmienił się od 1969 r., więc daję "stare" zdjęcie:
Jego nazwa nosi w sobie pamięć niezwykłego wydarzenia, dla wierzących - świadectwa, według którego Piotr, pierwszy uczeń Chrystusa i apostoł uchodząc przed prześladowaniami cesarza Nerona z Rzymu właśnie w tym miejscu miał spotkać zmartwychwastałego Jezusa. Zdumiony zapytał swego mistrza: Domine, Quo Vadis, dokąd zmierzasz Panie, a ten odparł: Idę do Rzymu, aby się dać powtórnie ukrzyżować. Zawstydzony Piotr wraca do Rzymu, ginie śmiercią męczeńską, ale już wcześniej Chrystus namaszcza go do misji budowy Kościoła, który trwa już 2000 lat. Niewielka światynka przechowuje pamiątki tego wydarzenia:
Jest też kopia odcisku stóp Chrystusa:
I, co bardzo mile łechce naszą narodową dumę - popiersie Henryka Sienkiewicza:
Mnie jednak z kontemplacji wyrywa nagle taka oto, niespodziewana scenka:
Opuszczam skromne wnętrza kościółka i mam do wyboru dwie opcje - kontynuację autobusem, tyle, że nie wiem, kiedy raczy przyjechać (pod tym względem czuję się zupełnie, jak w okolicach Neapolu) albo dotarcie do Katakumb św. Kaliksta przez tereny należące do zarządzających nimi Salezjanów. Stawiam na to drugie rozwiązanie i po przekroczeniu otwartej zapraszająco na oścież bramy kościelnych włości.
Wielohektarowy teren na wzgórzu otacza mur, a ja sobie maszeruję grzbietem wzgórza, pośród łąk z panoramą na Rzym – miga mi i kopuła Bazyliki św. Piotra.
Cudowny, relaksujący spacer o poranku. Z pogodą, która się jakby trochę namyśla, ale robi się coraz cieplej - już nie marzną mi dłonie!
Słońce świeci coraz silniej. Zdejmuję szalik, czapkę, kurtkę.
Wreszcie jestem koło katakumb uważanych za jedne z najważniejszych i największych w Rzymie. Powstały około połowy II w. n.e. i stanowią część kompleksu cmentarnego o powierzchni 15 hektarów(https://www.catacombesancallisto.it/pl/) Otulone piniami i kwiatowymi rabatami kilka niepozornych budyneczków nie zwiastuje podziemnej sieci galerii o długości niemal 20 km, schodzących poziomami aż do 20 km wgłąb! Snem wiecznym spoczywają w nich chrześcijanie, męczennicy i pierwsi papieże.
Mam jeszcze pół godziny do otwarcia i nieco się niepokoję, bo prócz samych księży-przewodników i mnie nie ma żywej duszy. A przecież podziemia można zwiedzać tylko grupowo! Czyżbym miała pocałować przysłowiową klamkę? Marzy mi się kawa. Naturalnie prawdziwa, z ekspresu, w wyparzonej filiżaneczce, parująca. Espresso dające "kopa". Szukam kafejki, która wydaje mi się w tym miejscu czymś absolutnie naturalnym. Tymczasem za domkiem z kasą i pamiątkami znajduję tylko koszmarne szafy z fastfoodami i lurą z automatu.
Ale oto nadjeżdża jeden autokar z turystami z Niemiec, schodzą się grupki turystów anglojęzycznych, w tym miła para starszych pań, z których jedna porusza się o kulach. Jestem podekscytowana. Lata świetlne temu byłam ostatnio w Katakumbach św. Kaliksta, ale do dziś pamiętam, jak wiele się wówczas dowiedziałam.
Jednak spotyka mnie rozczarowanie. „Przerób” grup jest tu ekspresowy, w kilku językach – 40 minut zwiedzania tylko z przewodnikiem, bazowe informacje o obiekcie, że pochowano tu około pół miliona chrześcijan, w tym dziesiątki męczenników i szesnastu papieży. Połowę czasu spędzamy na powierzchni, gdzie opowieść snuta jest "na sucho". Być może dziesiejszy turysta zadowala się tylko podstawowymi danymi, może wystarcza mu tylko łopatologiczne wyjaśnienie podstawowych symboli?
Do katakumb prowadzą na prawdę strome schody. Jest poręcz, ale oczywiście żadnej pochylni (zresztą przy tym nachyleniu byłaby niemożliwa), ani windy. Przewodnik gna do przodu, najwyraźniej musi "wyrobić" się w czasie. A moje dwie starsze panie utykają na kolejnych schodach - nikt im nie powiedział, jakie warunki panują pod ziemią. Częśc grupy jest oburzona, że wycieczka się opóźnia, inne solidaryzują się z niepełnosprawną, która prosi o pomoc. Przewodnik wyraźnie jest wściekły, a ja nie rozumiem, dlaczego na górze, w chwili zakupu biletów zabrakło podstawowej informacji o warunkach pod ziemią. Czy rzeczywiście każdy może wyobrazi sobie katakumby nie będąc w nich wcześniej? Ten brak empatii zwłaszcza ze strony osób duchownych mnie rozczarowuje. Tymczasem dosłownie lecąc przez waskie, szare korytarzyki wpadamy do krypty papieży, dziś już pustej. W tej krypcie zostało pochowanych dziewięciu papieży i ośmiu biskupów z III wieku. Ściany zdobią oryginalne, acz potłuczone i niekompletne płyty nagrobne kilku z nich. Miejsce to odkryte zostało przez wielkiego archeologa Giovanniego Battistę De Rossiego w 1854 r. i nazwane przez niego „małym Watykanem, głównym zabytkiem wszystkich nekropolii chrześcijańskich”. Przez wąskie przejście, znajdujące się z lewej strony ściany w głębi Krypty Papieży, wchodzimy do Krypty św. Cecylii.
Moją artystyczną duszę porusza doskonała kopia rzeźby Stefana Maderny z 1599 z białego jak śnieg marmuru przedstawiająca leżącą młodą kobietę z odwróconą głową. Jej twarz zakrywają włosy przykryte chustą, a odsłonięta szyja ma rysę. Podobno artysta był obecny przy otwieraniu grobowca Cecylii i zobaczył nietknięte zębem czasu ciało męczennicy za wiarę z III w n.e. – teraz spoczywa ono w krypcie dedykowanego świętej kościoła (zarówno katolickiego, jak i prawosławnego!) na rzymskim Zatybrzu. Dlaczego tam? Bazylika ta stoi na miejscu, w którym Cecylia zamieszkała niegdyś ze swym mężem. Wybudowano ją w IV w. W podziemiach nie można robić zdjęć, więc posiłkuję się Wikipedią:
Cecylia była dobrze urodzoną Rzymianką. Przyszła na świat na początku III w. Według starej tradycji z miłości do Chrystusa złożyła ślub czystości, chociaż rodzice obiecali już jej rękę również dobrze urodzonemu poganinowi Walerianowi. Dziewczynie udało się nakłonić narzeczonego do przyjęcia chrztu. Młodzi pobrali się, ale niedługo cieszyli szczęściem. Aresztowani na fali prześladowań chrześcijan zostali skazani na śmierć, a wcześniej torury, aby skłonić ich do wyparcia się wiary. Cecylia jednak w sposób cudowny nie odczuwała żadnego bólu, który jej zadawano. Zgodnie z legendą nawet kat obezwładniony pięknością dziewczyny nie był w stanie jej ściąć, a tylko ranił, tak, że się wykrwawiła. Ciało św. Cecylii, w, jak już wspomniałam, nienaruszonym stanie, w pozycji leżącej, lekko pochylone ku ziemi odkryto dopiero w 824 r. w katakumbach św. Kaliksta. Imię św. Cecylii wymieniane jest w Kanonie Rzymskim. Jest patronką chórzystów, lutników, muzyków, organistów, zespołów wokalno-muzycznych. Legenda bowiem głosi, że grała na organach.
Wynurzam się z katakumb na światło dzienne - kolejne etapy wycieczki nie przyniosą już rozczarowań.
Równolegle do biegnącej dołem via Appia, idę dalej przez salezjańskie „dobra” cyprysową drogą – po drodze widzę, jak za pomocą grabi dwoje ludzi zrzuca dojrzałe oliwki z drzewa na wielką płachtę. Żadnych maszyn - tylko ciężka praca człowieka.
Wychodzę na Appię tuż przy najstarszych w Rzymie Katakumbach św. Sebastiana i natykam się na pierwsza grupkę odważnych na rowerach. Miny mają nietęgie, bo jednopasmówka nadal wąska i choć na tym zdjęciu nie widać, ruch nadal intensywny - oprócz samochodów osobowych ciagle mijają ich autokary dowożące turystów do katakumb.
Mam stąd zdjęcie cioci Reni, jak wraz z przyjaciómi pije wodę z jakiegoś źródełka (?) - teraz go nie wiedziałam.
Proponowana trasa turystyczna jest tutaj nie tylko dłuższa, niż u Kaliksta, ale przede wszystkim ciekawiej przedstawiana. Turysta bez przygotowania (np z obu Ameryk, ale też z Azji) tu łyknie wiedzę w solidnej, ale dobrze przygotowanej pigułce. Przeżyje prawdziwą podróż do przeszłości. Ich patronem jest św. Sebastian, dowódca straży przybocznej cesarza Dioklecjana - jednego z najbardziej zaciekle prześladujących chrześcijan. Zginął śmiercią męczeńska przeszyty strzałami za to, że niejednokrotnie ośmielił się wypomnieć władcy jego okrucieństwo wobec czcicieli nowej wiary. Wyobrażam go sobie w wersji przedstawionej przez El Greca na obrazie zdobiącym madryckie muzeum Prado. Do tego dzieła mam stosunek szczególny, gdyż galerię zwiedzałam z Mamą mając zaledwie lat... osiem. Byłyśmy wtedy na wakacjach w Hiszpanii. Jestem Mamie wdzięczna, że wtedy zabrała mnie w to niezwykłe miejsce pełne obrazów wybitnych mistrzów, gdyż wówczas zupełnie mnie oczarowały. Pamiętam opowieść Mamy właśnie o św. Sebastianie snutą przed półtnem El Greca (zdj. Wikipedia):
Długo meandrujemy z przewodnikiem po wąskich jak kiszka, zimnych, pokręconych korytarzach oświetlonych mdłym światłem. Niestety zdjęć robić tutaj nie mogę. - Poganie nazywali swoje miejsca pochówku nekropoliami, czyli miastami zmarłych – wyjaśnia młody ksiądz pokazując niedawne znalezisko, kilka grobowych, wystawnych kaplic przypominających domy. - Pierwsi chrześcijanie wymyślonym przez nich słowem cmentarz (miasto snu) podkreślali wiarę w drugie, wieczne życie po śmierci – dodaje. Oglądam różne rodzaje pochówków: najbiedniejszych w prostokątnych niszach loculi, wyżłobionych w tufie jedna nad drugą – grzebano w nich wiele małych dzieci, których śmiertelność była znaczna, rodzinnych cubiculi pod łukowym sklepieniem, rzadziej sarkofagów. Na koniec wycieczki wychodzimy do kościoła św. Sebastiana, który jak znów przypominają obrazy i bogaty, złocony sufit zginął za wiarę przeszyty strzałami. Przedmiotem dumy jest tu ostatnie dzieło Gianlorenza Berniniego (tego od kolumnady na Placu św. Piotra) – wykuta w karraryjskim marmurze podobizna Jezusa- Zbawcy Świata (Salvator Mundi):
Wspaniale smakuje mi espresso w tutejszym barze – to „normalne”, pite z ogrzanej parą filiżaneczki i tramezzino, trójkącik z tostowego pieczywa wypełniony krewetkami, rukolą i majonezem.
Ten tekst piszę etapami, więc wybaczcie pewien chaos, może literówki - jestem jeszcze w żałobie po śmierci Cioci, która odeszła miesiąc po mojej apijskiej eskapadzie. Dopadło mnie też zapalenie obustronne barków, więc siedzenie przy kompie to chwilowo odradzana przez lekarza tortura. Kto chciałby sięgnąć po artykuł w Travelerze, znajdzie go w tym styczniowym wydaniu:
Więcej informacji o Via Appia Antica oraz mapki: https://www.parcoappiaantica.it/visitare-il-parco/audioguide/
Wkrótce opiszę Wam, jak się jeździ rowerem po via Appia (z wynajmem na miejscu!) i oczywiście jej atrakcje. Ale na "deser" zaproponuję Wam unikatowe zdjęcie Via Appia z 1969 r. i zaraz po nim współczesne, ze mną na rowerze:
c.d.n.
0 komentarze