Bajka nad Nilem z rosnącą niepewnością w tle
03:13
Trzej
południowokoreańscy turyści wraz z kierowcą zginęli przedwczoraj w zamachu
bombowym w egipskim kurorcie Taba nad morzem Czerwonym. Nasz MSZ zareagował od
razu, aktualizując swoje ostrzeżenie dla podróżnych. „W związku z dużą
dynamiką sytuacji wewnętrznej w Egipcie i możliwością wystąpienia realnych
zagrożeń dla bezpieczeństwa obywateli polskich, Ministerstwo Spraw
Zagranicznych odradza wszelkie podróże do Egiptu poza główne ośrodki
turystyczne nad Morzem Czerwonym „ – czytamy na stronie internetowej resortu. „Obywatele
polscy przebywający w Kairze oraz innych większych miejscowościach Egiptu
powinni zachować szczególną ostrożność i ograniczyć poruszanie się do
bezpośredniego sąsiedztwa swoich domów i miejsc pracy. Ponadto, ze względu na
coraz częstsze przypadki zarażenia wirusem H1N1 na terenie całego Egiptu
Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaleca unikanie miejsc publicznych: bazarów,
muzeów czy centrów handlowych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych uznaje jednocześnie
za możliwe z punktu widzenia bezpieczeństwa obywateli polskich, wyjazdy
zorganizowane z Polski do egipskich ośrodków turystycznych nad Morzem
Czerwonym, kategorycznie ostrzegając jednak przed wszelkimi wyjazdami
indywidualnymi oraz grupowymi poza ośrodki turystyczne. Za szczególnie
niebezpieczne uznaje się wyjazdy do gubernatorstwa Północnego Synaju, ze
względu na znaczny wzrost w ostatnim okresie działalności grup przestępczych
oraz ataków terrorystycznych.” Tyle komunikat, a mnie jednak niepokoi fakt, że
atak nastąpił tym razem właśnie w kurorcie i został przypuszczony na turystów. Przyznała się do niego ekstremistyczna, najbardziej aktywna obecnie w Egipcie dżihadzka organizacja Ansar Bayt al-Maqdis i korzystając z twittera zagroziła kolejnymi, o ile odwiedzający Egiptu nie opuszczą go w ciągu dwóch dni.
To ultimatum bez wątpienia uderza w politykę
obecnych władz starających się za wszelką cenę, aby masowa turystyka będąca podstawą
gospodarki kraju nad Nilem, wróciła pod piramidy.
Widać to było podczas mojego
pobytu w Egipcie przed dwoma tygodniami, gdzie pojechałam na fascynujące
zresztą dla mnie seminarium „Nil jako narzędzie turystycznej komunikacji”,
zorganizowanej pod auspicjami ministra turystyki, Hishama Zaazou w Asuanie.
Spotkali się na niej zarówno egipscy spece od tej dziedziny, jak i zagraniczne media. A wszystkich nas dotransportowano na miejsce z zachowaniem najwyższych środków bezpieczeństwa. Na mnie i moją koleżankę z PAP czekało zaraz po wyjściu z samolotu w Kairze dwóch czy trzech urzędników resortu turystyki, którzy, przeprowadzając nas przez kolejne kontrole, jednocześnie się zmieniali. Wreszcie, już w holu lotniska, naszpikowanym, zresztą wcale się nie kryjącymi, agentami służb specjalnych (eleganckie, granatowe garnitury z charakterystycznym znaczkiem w klapie), odebrał nas młody człowiek, znakomicie mówiący po angielsku – również pracownik ministerstwa, aby odstawić na kilka godzin do pobliskiego hotelu na lekką "siestę", bo wieczorem czekał nas kolejny lot do Asuanu.
Radził nam w międzyczasie nie opuszczać luksusowych murów Fairmont Heliopolis, choć gwarantowano jednocześnie, że w mieście jest bezpiecznie. My z kolei, zważywszy, że ludny Kair (jest 16. miastem na świecie pod tym względem) od zawsze stoi w korkach, również zdecydowałyśmy się nie wybierać do centrum, obawiając się, że po prostu nie wrócimy z niego na czas. Poza tym jednak gdzieś z tyłu głowy słyszałyśmy delikatny sygnał ostrzegawczy, żeby nie prowokować losu. Zwłaszcza, że w tych dniach w Kairze w zamachach zginęli ludzie. Tak więc koło godziny 21 odleciałyśmy do Asuanu. Tym razem już nie Austrian Airlines, w których delektowałyśmy się (rzadka okazja) znakomitą, trzeba przyznać klasą biznes z Warszawy via Wiedeń do stolicy Egiptu.
Przesiadłyśmy się do Egyptair, kontynuując podróż w bardzo przyzwoitych zresztą warunkach, bo na pokładzie oferowano duży wybór napojów, włącznie z lokalnymi, jak sok z mango, a nie jak w LOT – tylko wodę. Mimo, że rejs trwał tylko godzinę, stewardesy z trzema wózkami bardzo sprawnie obsłużyły ponad setkę pasażerów. I wreszcie wysiadłyśmy prosto w smoliste, prawdziwie egipskie ciemności płyty lotniska w Asuanie. Sam budynek to imponująca gabarytami, nowoczesna konstrukcja, w której wnętrzu poczułam się trochę jak w sejfie. Panował tam rozgardiasz, bo, jak się okazało, znaczna liczba pilotek naszej międzynarodowej grupy seminaryjnej próbowała wyłowić poszczególnych jej członków z przybyłych ostatnim rejsem. Pilotki były Egipcjankami i nasze nazwiska na ich listach też były zapisane w tym języku, jednak dziewczyny okazały się równie sprawne językowo co nasz chłopak z Kairu (gdzie pozostał i miał nas odebrać w drodze powrotnej), więc wreszcie wszyscy znaleźliśmy się w autokarze i pod bardzo silną eskortą ruszyliśmy do odległego o 20 minut drogi Asuanu. Przed nami, migając światami sunęły wolno bodaj trzy wozy policyjne, za nami co najmniej drugie tyle. Co jakiś czas mijałyśmy prowizoryczne stanowiska strzelnicze, zza których wyglądali uzbrojeni strażnicy. Gdzieś mignęły mi też jeden czy dwa transportery opancerzone. Miałam automatyczne skojarzenie z naszym stanem wojennym, ale średnio pewnie poczułam się dopiero, gdy minął nas, w pełnym pędzie rozklekotany jeep z trzema młodzieńcami dzierżącymi w dłoniach kałasze. Okazało się jednak, że to nasza dodatkowa ochrona. Przed samym Nilem, oddzielającym miasto od wyspy Elefantyny, gdzie znajdował się nasz hotel, czekał nas ostatni punkt kontrolny. Tutaj, przed szlabanem zagradzającym w poprzek jezdnię prowadzącą w dół ku przeprawie na rzece, wszyscy musieliśmy opuścić autobus, wziąć w garść nasze bagaże i wsiąść do przestronnej taksówki wodnej. Wygodne, pluszowe kanapy zaraz mnie otuliły i niepokój ustąpił miejsce potwornemu zmęczeniu. Niemal przysnęłam, choć żegluga trwała nie dłużej niż dziesięć minut. W ciemnej, nieprzeniknionej toni odbijały się światła Asuanu i stojących wzdłuż brzegu, bezczynnie pływających, lux-hoteli. Taki sam komfort, jakbym nagle znalazła się zupełnie w innym wymiarze, otulił mnie po wyjściu na brzeg. Zapachy kwiatów i świeżo podlanej zieleni towarzyszyły w spacerze przez ogród otaczający pięciogwiazdkowy Moevenpick Resort. I tylko już maszyna do prześwietlania bagaży przypomniała mi na chwilę, że jednak ochrona czuwa. Potem zanurzyłam się w bajkę.
A następnego dnia rano, gdy odsunęłam światłoszczelne zasłony, przywitał mnie już Nil w całej krasie. Widziałam go tak na prawdę pierwszy raz w życiu i była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Sięgnęłam machinalnie po długą lufę aparatu i niczym Japończyk rzuciłam się do fotografowania okolicy. Już potem, gdy na chwilę przysiadłam na wygodnych krzesełkach balkonu pojawiła się natrętna myśl: skoro tak dobrze widzę przez obiektyw drugi brzeg, to i ja stanowię wyśmienity cel. Naturalnie nic mi się nie stało - bo, jak wspominałam, strzeżeni byliśmy solidnie - również podczas wycieczki na Filo.
Całkowicie bezpiecznie żeglowałam też po Nilu do pierwszej katarakty, o czym zresztą pisałam już na blogu. Jednak wspomnienie bardzo niekomfortowego wrażenia wróciło, gdy agencje podały informacje o ostatnim zamachu na Synaju.
Spotkali się na niej zarówno egipscy spece od tej dziedziny, jak i zagraniczne media. A wszystkich nas dotransportowano na miejsce z zachowaniem najwyższych środków bezpieczeństwa. Na mnie i moją koleżankę z PAP czekało zaraz po wyjściu z samolotu w Kairze dwóch czy trzech urzędników resortu turystyki, którzy, przeprowadzając nas przez kolejne kontrole, jednocześnie się zmieniali. Wreszcie, już w holu lotniska, naszpikowanym, zresztą wcale się nie kryjącymi, agentami służb specjalnych (eleganckie, granatowe garnitury z charakterystycznym znaczkiem w klapie), odebrał nas młody człowiek, znakomicie mówiący po angielsku – również pracownik ministerstwa, aby odstawić na kilka godzin do pobliskiego hotelu na lekką "siestę", bo wieczorem czekał nas kolejny lot do Asuanu.
Radził nam w międzyczasie nie opuszczać luksusowych murów Fairmont Heliopolis, choć gwarantowano jednocześnie, że w mieście jest bezpiecznie. My z kolei, zważywszy, że ludny Kair (jest 16. miastem na świecie pod tym względem) od zawsze stoi w korkach, również zdecydowałyśmy się nie wybierać do centrum, obawiając się, że po prostu nie wrócimy z niego na czas. Poza tym jednak gdzieś z tyłu głowy słyszałyśmy delikatny sygnał ostrzegawczy, żeby nie prowokować losu. Zwłaszcza, że w tych dniach w Kairze w zamachach zginęli ludzie. Tak więc koło godziny 21 odleciałyśmy do Asuanu. Tym razem już nie Austrian Airlines, w których delektowałyśmy się (rzadka okazja) znakomitą, trzeba przyznać klasą biznes z Warszawy via Wiedeń do stolicy Egiptu.
Przesiadłyśmy się do Egyptair, kontynuując podróż w bardzo przyzwoitych zresztą warunkach, bo na pokładzie oferowano duży wybór napojów, włącznie z lokalnymi, jak sok z mango, a nie jak w LOT – tylko wodę. Mimo, że rejs trwał tylko godzinę, stewardesy z trzema wózkami bardzo sprawnie obsłużyły ponad setkę pasażerów. I wreszcie wysiadłyśmy prosto w smoliste, prawdziwie egipskie ciemności płyty lotniska w Asuanie. Sam budynek to imponująca gabarytami, nowoczesna konstrukcja, w której wnętrzu poczułam się trochę jak w sejfie. Panował tam rozgardiasz, bo, jak się okazało, znaczna liczba pilotek naszej międzynarodowej grupy seminaryjnej próbowała wyłowić poszczególnych jej członków z przybyłych ostatnim rejsem. Pilotki były Egipcjankami i nasze nazwiska na ich listach też były zapisane w tym języku, jednak dziewczyny okazały się równie sprawne językowo co nasz chłopak z Kairu (gdzie pozostał i miał nas odebrać w drodze powrotnej), więc wreszcie wszyscy znaleźliśmy się w autokarze i pod bardzo silną eskortą ruszyliśmy do odległego o 20 minut drogi Asuanu. Przed nami, migając światami sunęły wolno bodaj trzy wozy policyjne, za nami co najmniej drugie tyle. Co jakiś czas mijałyśmy prowizoryczne stanowiska strzelnicze, zza których wyglądali uzbrojeni strażnicy. Gdzieś mignęły mi też jeden czy dwa transportery opancerzone. Miałam automatyczne skojarzenie z naszym stanem wojennym, ale średnio pewnie poczułam się dopiero, gdy minął nas, w pełnym pędzie rozklekotany jeep z trzema młodzieńcami dzierżącymi w dłoniach kałasze. Okazało się jednak, że to nasza dodatkowa ochrona. Przed samym Nilem, oddzielającym miasto od wyspy Elefantyny, gdzie znajdował się nasz hotel, czekał nas ostatni punkt kontrolny. Tutaj, przed szlabanem zagradzającym w poprzek jezdnię prowadzącą w dół ku przeprawie na rzece, wszyscy musieliśmy opuścić autobus, wziąć w garść nasze bagaże i wsiąść do przestronnej taksówki wodnej. Wygodne, pluszowe kanapy zaraz mnie otuliły i niepokój ustąpił miejsce potwornemu zmęczeniu. Niemal przysnęłam, choć żegluga trwała nie dłużej niż dziesięć minut. W ciemnej, nieprzeniknionej toni odbijały się światła Asuanu i stojących wzdłuż brzegu, bezczynnie pływających, lux-hoteli. Taki sam komfort, jakbym nagle znalazła się zupełnie w innym wymiarze, otulił mnie po wyjściu na brzeg. Zapachy kwiatów i świeżo podlanej zieleni towarzyszyły w spacerze przez ogród otaczający pięciogwiazdkowy Moevenpick Resort. I tylko już maszyna do prześwietlania bagaży przypomniała mi na chwilę, że jednak ochrona czuwa. Potem zanurzyłam się w bajkę.
A następnego dnia rano, gdy odsunęłam światłoszczelne zasłony, przywitał mnie już Nil w całej krasie. Widziałam go tak na prawdę pierwszy raz w życiu i była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Sięgnęłam machinalnie po długą lufę aparatu i niczym Japończyk rzuciłam się do fotografowania okolicy. Już potem, gdy na chwilę przysiadłam na wygodnych krzesełkach balkonu pojawiła się natrętna myśl: skoro tak dobrze widzę przez obiektyw drugi brzeg, to i ja stanowię wyśmienity cel. Naturalnie nic mi się nie stało - bo, jak wspominałam, strzeżeni byliśmy solidnie - również podczas wycieczki na Filo.
Całkowicie bezpiecznie żeglowałam też po Nilu do pierwszej katarakty, o czym zresztą pisałam już na blogu. Jednak wspomnienie bardzo niekomfortowego wrażenia wróciło, gdy agencje podały informacje o ostatnim zamachu na Synaju.
0 komentarze