Papież, Ukraina, Majdan i lakierowane paznokcie
03:31
- Pojedziesz ze mną na Ukrainę –
oświadczył Franco przez telefon głosem nieznoszącym sprzeciwu. Franco Pisano
był watykanistą Włoskiej Agencji Prasowej ANSA. Pracowałam dla niego jako
tłumaczka-dziennikarka podczas podróży apostolskich Jana Pawła II do Polski.
Miał charakterek, palił jak smok i zawsze starał się, aby jego było na
wierzchu. Mimo to go uwielbiałam, co nie przeszkadzało nam się ostro kłócić.
Pełnił dla mnie podwójną rolę mentora i ojca – na upartego mógłby nim nawet być,
bo wtedy był to już starszy pan.
– Akredytowałem Cię w Sala Stampa – dodał. – Co zrobiłeś? – piekliłam się. – Bez mojej zgody? -Przecież ja ukraińskiego nie znam! Dla Franka, jak pewnie dla większości ludzi Zachodu, różnic między polskim, czeskim, słowackim, rosyjskim i ukraińskim nie było. Każdy z tych języków brzmiał tak samo obco i dziwacznie. – Ale rosyjski znasz, poradzisz sobie! – odpalił. – Ze szkoły i nic już nie pamiętam! – nie odpuszczałam, przerażona myślą wyjazdu, bo swoją robotę dobrze znałam i wiedziałam, że znajomość języka jest niezbędna. - Nauczysz się, zdolna jesteś – znam Cię – tym razem umiejętnie mnie podszedł. – W trzy miesiące? – pytałam dalej, nieprzekonana. – Anna, Ty wiesz, że tu nie o język chodzi, ale o newsy, a Ty je najlepiej zdobywasz! Jesteś dziennikarką i ja potrzebuję dziennikarza. Więc jedziesz – skwitował. I tak się stało. Pojechałam z Frankiem Pisano na Ukrainę.
– Akredytowałem Cię w Sala Stampa – dodał. – Co zrobiłeś? – piekliłam się. – Bez mojej zgody? -Przecież ja ukraińskiego nie znam! Dla Franka, jak pewnie dla większości ludzi Zachodu, różnic między polskim, czeskim, słowackim, rosyjskim i ukraińskim nie było. Każdy z tych języków brzmiał tak samo obco i dziwacznie. – Ale rosyjski znasz, poradzisz sobie! – odpalił. – Ze szkoły i nic już nie pamiętam! – nie odpuszczałam, przerażona myślą wyjazdu, bo swoją robotę dobrze znałam i wiedziałam, że znajomość języka jest niezbędna. - Nauczysz się, zdolna jesteś – znam Cię – tym razem umiejętnie mnie podszedł. – W trzy miesiące? – pytałam dalej, nieprzekonana. – Anna, Ty wiesz, że tu nie o język chodzi, ale o newsy, a Ty je najlepiej zdobywasz! Jesteś dziennikarką i ja potrzebuję dziennikarza. Więc jedziesz – skwitował. I tak się stało. Pojechałam z Frankiem Pisano na Ukrainę.
To było 10 lat temu. Podróż Jana Pawła II w tym właśnie kierunku nie była
łatwa. W Kijowie papamobil szybko jechał przez puste ulice – Papież nie był tu
mile widziany. A wręcz przeciwnie. Pod barokowym, błękitnym jak wiosenne niebo
Monasterem św. Archanioła o Złotych Kopułach protestowały grupy „babuszek” z
transparentami: „Papy niet” (we Lwowie wręcz przeciwnie – mieszkający tam
Polacy wylegli tłumnie, rozściełając przed samochodem papieskim
wielokilometrowy, kwietny dywan).
W Kijowie nocowałam w hotelu „Moskwa” wraz z
resztą Volo Papale, ponieważ to był bodaj najbardziej wtedy reprezentacyjny hotel w mieście. Pamiętam szare ściany i
czerwone kobierce biegnące przez korytarze. Na każdym piętrze siedziała „etażna”
i wydawała przydziałową rolkę papieru toaletowego. Pełniła też bez wątpienia inną
rolę – przecież jej „strategiczna” pozycja pozwalała na obserwację wszystkich
gości! Socjalistyczna w treści i formie konstrukcja wzniesiona została w 1961
r. Budowa hotelu zakończyła realizację zespołu architektonicznego przy głównej
ulicy Kijowa, Chreszczatyk, finalizując tym samym powojenną odbudowę w centrum
Kijowa. W „Moskwie”, mimo ewidentnych starań personelu nie spało mi się dobrze –
miałam wrażenie, że nagle znalazłam się na kartach orwellowskiej powieści. Tu
ściany miały uszy, a szarość po prostu przytłaczała. Tak jak na ulicy, choć na
Chreszczatyku działało już sporo sklepów opatrzonych szyldami zachodnich firm.
Ceny wyeksponowanych w nich artykułów powodowały zawrót głowy. Szary był też
plac przed hotelem „Moskwa”, gdzie po przekątnej od niego zainstalowano biuro prasowe
dla dziennikarzy obsługujących „dzierżawny”czyli państwowy „wizyt”. Na przełomie 2003 i 2004 stał się głównym
teatrem Pomarańczowej Rewolucji. To był właśnie Majdan, Plac Wolności, który w
minionych dniach spłynął krwią. „Mój” hotel „Moskwa” natomiast w 2001 roku
został przemianowany na „Ukraina”, zyskał cztery gwiazdki i już bardzo zachodni
wystrój przed Euro 2012, a także elegancką stronę internetową. Dziś najważniejszą informacją, jaką można na
niej przeczytać są następujące słowa: „ Podczas straszliwych wydarzeń 20 lutego,
gdy wiele osób zostało zastrzelonych, pojawiła się, szybko rozprzestrzeniająca
się informacja o rzekomej obecności snajpera w naszym hotelu. Administracja Hotelu
wraz z przedstawicielami Samoobrony sprawdziły każdy pokój, ale żadnego
snajpera nie znaleziono. Prosimy zatem o nierozpowszechnianie niesprawdzonych
informacji, co ułatwi nam wykonywanie naszych obowiązków”. Te informację
przekazała, roztrzęsionym głosem nasza korespondentka telewizji, publicznej
ubrana w kamizelkę kuloodporną, która wyjątkowo pasowała jej do eleganckiej kurtki.
Kontrast między jej starannie wymanikiurowanymi, codziennie na inny kolor
pomalowanymi pazurkami, a przekazywanymi w afektowany sposób treściami i wstrząsającymi
obrazami był niekiedy tak groteskowy, że miałam ochotę zapytać: Co Ty tutaj
robisz? Nie chodzi bowiem o łzy – każdemu z nas, żurnalistów się one
przytrafiały i to jest bardzo ludzkie. A wobec tego, co działo się na Majdanie
nikt nie mógł przejść obojętny. Ja też płakałam oglądając w telewizji niesione
na drzwiach ciała – bo historia tak lubi się powtarzać. Kolejny Janek
Wiśniewski padł. I dlatego też dotąd na ten temat nic nie byłam w stanie
napisać na blogu. Mnie chodzi właśnie o autentyzm, a nie teatr pod publiczkę,
jakiego byliśmy świadkami. Z podobnym mieliśmy do czynienia, gdy dwójka
dziennikarzy-celebrytów relacjonowała znad Tybru odchodzenie Jana Pawła II.
.
0 komentarze