Rowerem po pieszych. Frustracje zasiedziałego "słoika"
23:03
6.30
rano. Cisza, spokój. Na chodniku tylko ja i pies, z którym wyszłam na pierwszy
spacer. Drepczemy sobie wolno, bo Fabio już niestety jest „sercowy”, a i stawy,
jakkolwiek wspomagane lekami, nie te same co za młodu. Poza tym też zwierzak
coraz bardziej kiepsko widzi, a i ja oczu z tyłu nie ma. Niestety, bo oto zza
węgła wypada w szalonym pędzie korpulentna blond-Wenus na rowerze.
Już zdążyła wypożyczyć Veturilo i gna na złamanie karku, nie bacząc na nas. W
ostatnim momencie uskakuję, koło ociera się o bok mojego Fabia, który, w
zupełnie innych rytmach, doznaje niemal szoku. A pannica nawet nie zauważa, bo
to przecież ona jest najważniejsza, ona ma siłę i moc! Nie reaguje na mój
krzyk. Ma głęboko „w tyle” i oddala się błoskawicznie, aby zniknąć za kolejnym
rogiem. Wyjątek? Nie, to reguła panująca obecnie na warszawskich chodnikach. Piesi
mają schodzić czy raczej „spadać” z drogi, bo rowerzysta jedzie, a raczej
zasuwa, często ze słuchawkami na uszach, a więc wyłączony ze świata
zewnętrznego, oddający się więc duszą całą ulubionej „muzie”, rozrywającej mu
bębenki (gdzie te czasy, gdy Skaldowie śpiewali "Ludzie, zejdźcie z drogi bo listonosz jedzie", bo i kontekst był wszak inny).
Sama jestem rowerzystką. Bicyklem przemieszczam się regularnie na basen, odbywam wycieczki na Młociny, krążę po mieście – sama klnąc na brak ścieżek w centrum („dziękuję” Bufetowej za to i durny przepis o jeżdżeniu po chodnikach będący kiełbasą wyborczą). Ale gdy już muszę wjechać na chodnik, staram się poruszać się wolno, a na placach i pasach schodzę z siodełka, bo tego wymaga KULTURA. Kultura jazdy, o której zdaje się zapomina nieco młodsze pokolenie zasiedziałych „słoików”. Dlaczego zasiedziałych? Bo te nowe nie są tak przebojowe, wręcz przeciwnie – ponieważ jeszcze nie dostosowały się do szaleńczego rytmu Warszawki, są grzeczne, miłe, kulturalne, nieegoistyczne. Mają jeszcze te sympatyczne nawyki wyniesione z domu, którego nie zdążyły się nauczyć wstydzić. Z tego małego miasteczka czy wsi, gdzie jeden sąsiad drugiemu czapkował i mówił dzień dobry. Te „słoiki” lubię, bo się nie puszą, nie stroją w cudze piórka. I właśnie ich nie nazwałabym „słoikami”, a tych zasiedziałych, aroganckich i chamskich, rozjeżdżających mnie na chodniku z chorą psiną, którzy chyba sami ukuli ten głupi, pogardliwy termin, aby w ten sposób odróżnić się od nowoprzybyłych, pokazać swoją „lepszość” i „wyższość”. W rzeczywistości natomiast dać ujście własnym frustracjom, wynikającym z tego, że utrzymanie się w stolicy przypomina walkę o ogień. Bo przecież prawdziwych warszawiaków już prawie nie ma.
Sama jestem rowerzystką. Bicyklem przemieszczam się regularnie na basen, odbywam wycieczki na Młociny, krążę po mieście – sama klnąc na brak ścieżek w centrum („dziękuję” Bufetowej za to i durny przepis o jeżdżeniu po chodnikach będący kiełbasą wyborczą). Ale gdy już muszę wjechać na chodnik, staram się poruszać się wolno, a na placach i pasach schodzę z siodełka, bo tego wymaga KULTURA. Kultura jazdy, o której zdaje się zapomina nieco młodsze pokolenie zasiedziałych „słoików”. Dlaczego zasiedziałych? Bo te nowe nie są tak przebojowe, wręcz przeciwnie – ponieważ jeszcze nie dostosowały się do szaleńczego rytmu Warszawki, są grzeczne, miłe, kulturalne, nieegoistyczne. Mają jeszcze te sympatyczne nawyki wyniesione z domu, którego nie zdążyły się nauczyć wstydzić. Z tego małego miasteczka czy wsi, gdzie jeden sąsiad drugiemu czapkował i mówił dzień dobry. Te „słoiki” lubię, bo się nie puszą, nie stroją w cudze piórka. I właśnie ich nie nazwałabym „słoikami”, a tych zasiedziałych, aroganckich i chamskich, rozjeżdżających mnie na chodniku z chorą psiną, którzy chyba sami ukuli ten głupi, pogardliwy termin, aby w ten sposób odróżnić się od nowoprzybyłych, pokazać swoją „lepszość” i „wyższość”. W rzeczywistości natomiast dać ujście własnym frustracjom, wynikającym z tego, że utrzymanie się w stolicy przypomina walkę o ogień. Bo przecież prawdziwych warszawiaków już prawie nie ma.
0 komentarze