Mastro Lindo jedzie w świat

13:55


Dosłownie przyplątał się do nich pierwszego dnia wieczorem, gdy rozstawiali stragany targu na prawej pierzei Placu Konstytucji. Jego uwagę przykuły dwa ogromne tiry, które na dobrych kilka godzin zajęły zatoczkę przeznaczoną zazwyczaj dla autobusów zatrzymujących się na przystanku. Miały nieznane mu tablice rejestracyjne. Przysiadł na jednej z kamiennych donic stojących na chodniku i obserwował. A Włosi, bo to oni byli sprawcami tego niecodziennego zamieszania w centrum stolicy, rozpinali płachty namiotów nad metrami lad, które bardzo szybko zaczęły zapełniać się smakowitymi produktami. Gdy zaczęła działać kuchnia, a do wielkiego garnka wrzucono pierwszą partię makaronu, poczuł, że jest głodny. I chyba wtedy postanowił zagadać – w końcu nie miał nic do stracenia, żadnej roboty, perspektyw i tylko te wspomnienia wiecznie pijanej matki, która gdy miał dziesięć lat bez ceregieli oddała go do domu dziecka. Nie wiem, jak zdołał dociec, kto jest szefem kilkudziesięcioosobowej grupy wystawców, która przyjechała z Półwyspu Apenińskiego, aby swoimi smakołykami „podbić” warszawski rynek. Nie tylko nie znał włoskiego, ale też komunikację utrudniała mu wada wymowy – jakże często ludzie odsuwali się od niego, bo nie rozumieli, o czym mówił, biorąc go za upośledzonego. Tak przynajmniej było dotąd, bo jakimś cudem Włochom od razu przypadł do gustu. Diego, bo tak miał na imię wspomniany szef wystawców, jakby instynktownie wyczuł, że ten młody, jak się okazało zaledwie dziewiętnastoletni chłopak ostrzyżony na jeżyka, w znoszonej kurtce i schodzonych butach potrzebuje pomocy. Nakarmił go, a potem dał do ręki szczotkę, aby sprawdzić czy i do czego jest zdolny, czy chce pracować. I tu chyba wszyscy, którzy w jakiś sposób pracowali na lub dla włoskiego jarmarku, przeżyli miłe zaskoczenie, bo chłopak nie tylko zaraz wysprzątał cały teren, ale okazał się niezwykle pomysłowy w działaniu. A to okręcił i zabezpieczył folią wszystkie kable elektryczne, zapobiegając spięciu, gdy lały się na nie hektolitry deszczu z nieba – w minionych dniach pogoda nas nie rozpieszczała. Innym razem błysnął inwencją, jak pozbyć się niefajnej plamy po benzynie, jaka wyciekła z akumulatora na chodnik. Szybko zyskał ksywkę „Mastro Lindo” od popularnego w Italii detergentu. Na dzień przed wyjazdem Diego podjął decyzję i zaproponował chłopakowi, że weźmie go ze sobą w objazd po Europie – producenci mieli w planie jarmarki w Danii, Szwecji i Bułgarii. Wcześniej jednak zabrał go do centrum handlowego i wyposażył we wszystko, co potrzebne od slipek i skarpetek poprzez koszulki, bluzy i spodnie po kosmetyki. Naturalnie zaproponował też uczciwą stawkę, o której stróż w Polsce tylko mógłby marzyć, zważywszy, że to Włosi mieli pokrywać koszty noclegów, transportu i wyżywienia. – Dziś już śpię w hotelu i mam w pokoju plazmę – cieszył się Mastro Lindo na wieczór przed wyjazdem, a ja miałam łzy w oczach. Z jednej strony dzieciakowi trafiła się życiowa szansa, z drugiej strony jednak obawiałam się, jak Mastro Lindo poradzi sobie w świecie i czy ktoś nie zechce go wykorzystać jako taniej siły roboczej. Chciałabym wierzyć, że bajka, w której i mi pośrednio przyszło uczestniczyć, będzie trwała dalej i zakończy się happy endem. A Mastro Lindo wrośnie we włoską grupę, stając się jej pełnoprawnym członkiem.

I pewnego dnia to jemu zaśpiewają: Tanti auguri a te, tak jak to miało miejsce na jarmarku w Warszawie, gdy cała grupa złożyła się na tort dla jednego z kolegów, który akurat obchodził urodziny.

Zobacz również:

0 komentarze