Mister Coccobello albo muzyka plaży
02:46
- Hallo, cocco, cocco bello, cocco di
Mamma, vitamine, cocco – wykrzykiwał, brnąc w parzącym, złotym piasku spalony
słońcem na czerń sprzedawca kokosa.
Prawie zupełnie tak, jak blisko trzydzieści lat temu, gdy również plażowałam we włoskim kurorcie nad Adriatykiem, Lignano Pineta. Wtedy byłam dziewczynką i towarzyszyła mi Mama – teraz, już jako dorosła osoba powróciłam „jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat”. Mister Coccobello naturalnie do nich należał. Jak bowiem za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (czyli za tysiąc lirów, wciśnięte mu dyskretnie w garść przez moją Rodzicielkę) wyjmował ze skrzyneczki kawałek kokosa, skrapiał go zimną wodą i wręczał mi, która, przebierając nóżkami, już nie mogła się doczekać, aby zanurzyć ząbki w smakowitym, białym miąższu. Kokosów w PRL-u nie było - dosłownie i w przenośni. Chyba, że na bazarze na ul. Polnej w Warszawie, ale tam kupowali tylko dygnitarze i bonzowie „najlepszego z systemów”.
Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe, na plaży naturalnie kupiłam sobie sama kawałek kokosa od Mister Coccobello. Miał smak dzieciństwa.
A potem, wsłuchana w szum morza, obserwowałam kątem oka obwoźnych czy raczej obnośnych sprzedawców.
Włochów zastąpili przybysze z Afryki, dźwigający kilogramy miękkich ręczników, wyjątkowo dobrze podrobione torby od Prady i nowe wersje pareo: zamiast chusty, o połowę mniejszy prostokąt materiału z dziurą przy jednym z dłuższych boków. Przez otwór należało przełożyć ramiona, a następnie już tylko wiązać szmatkę, tworząc w ten sposób coś w rodzaju sukienki z gołymi plecami. Sprzedawcy zachwalali towar raczej dyskretnie, podobnie jak legiony Tajek proponujących masaże.
Obok mnie plażowali głównie Niemcy: panowie z brzuszkami piwnymi i kobiety o jeszcze bardziej opływowych kształtach, wylewających się z modnych kostiumów, codziennie innych.
Lignano to ich „rewir” – nieduże, eleganckie hotele zanurzone w gęstwinie rozbrzmiewającego od świtu do zmierzchu ptasimi trelami i „pieśnią zalotną” cykad, sosnowego lasku –stąd nazwa Pineta. To nietypowy, kameralny kurort dla spragnionych ciszy – amatorzy dyskotek i hoteli-mrowiskowców mają o parę kilometrów dalej alternatywę w postaci bardzo już miejskiego Lignano Sabbiadoro. W tym ostatnim prym wiodą „nowi Ruscy”, wydając setki „eurasów” na tandetne niestety w większości, bo produkowane już z myślą o nich, a więc kapiące od sztucznego złota i diamencików kreacje ze sztucznych tworzyw, kuszące z witryn butików. „Moje” Lignano Pineta obroniło się na razie przed tym zalewem tandety, a na plaży, rankiem spotkałam raz tylko jednego moskwiczanina, który językiem dalekim od Dostojewskiego beształ swoich trzech synów opierających się wielokilometrowej przebieżce „dla spotu” brzegiem morza. Rozumiałam ich pełni – chłopcy byli szczupli i zgrabni, podczas gdy ich tatuś przypominał kangurzycę, na dodatek w ciąży.
Podczas tygodniowych wakacji odstawiłam laptopa, wyłączyłam komórkę i nastawiłam się na pełen relaks.
Przede wszystkim zatem plaża i wypoczynek w pozycji pół- albo całkowicie horyzontalnej na leżaku bądź lettino czyli łóżeczku pod parasolem, co by moja blada skóra nie zmieniła koloru na intensywny róż, bo południowe słońce zdecydowanie mocniej praży niż w Polsce, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Zwłaszcza, że w tym sezonie letnim całkiem bezwstydnie poczynała sobie bora, charakterystyczny dla regionu Friuli-Wenecji Julijskiej chłodny, wilgotny wiatr, zazwyczaj wiejący jesienią i zimą. Co prawda, jak mówili sami Włosi, było to raczej borino czyli wersja lżejsza, jednak ja, zmarzluch, niekiedy musiałam się jednak przykrywać. Zupełnie jak nad naszym Bałtykiem.
Mimo to trwałam niczym w bajce, wsłuchana w muzykę plaży, mnogość dźwięków tak różnorodną – od krzyku mew, poprzez szmer dyskretnych rozmów czy staccato dziecięcych stóp na molo,
bo i rodzin w czerwcu, oprócz starszych wiekiem par wypoczywa w Lignano sporo, do również nienachalnego „umpa-umpa” przebojów, sączących się z głośnika nad barem. Lubiłam tam czasem pójść sobie na szklaneczkę crodino, mojego ulubionego, bezalkoholowego drinka o smaku zbliżonym do campari. I było mi po prostu dobrze.
Prawie zupełnie tak, jak blisko trzydzieści lat temu, gdy również plażowałam we włoskim kurorcie nad Adriatykiem, Lignano Pineta. Wtedy byłam dziewczynką i towarzyszyła mi Mama – teraz, już jako dorosła osoba powróciłam „jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat”. Mister Coccobello naturalnie do nich należał. Jak bowiem za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (czyli za tysiąc lirów, wciśnięte mu dyskretnie w garść przez moją Rodzicielkę) wyjmował ze skrzyneczki kawałek kokosa, skrapiał go zimną wodą i wręczał mi, która, przebierając nóżkami, już nie mogła się doczekać, aby zanurzyć ząbki w smakowitym, białym miąższu. Kokosów w PRL-u nie było - dosłownie i w przenośni. Chyba, że na bazarze na ul. Polnej w Warszawie, ale tam kupowali tylko dygnitarze i bonzowie „najlepszego z systemów”.
Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe, na plaży naturalnie kupiłam sobie sama kawałek kokosa od Mister Coccobello. Miał smak dzieciństwa.
A potem, wsłuchana w szum morza, obserwowałam kątem oka obwoźnych czy raczej obnośnych sprzedawców.
Włochów zastąpili przybysze z Afryki, dźwigający kilogramy miękkich ręczników, wyjątkowo dobrze podrobione torby od Prady i nowe wersje pareo: zamiast chusty, o połowę mniejszy prostokąt materiału z dziurą przy jednym z dłuższych boków. Przez otwór należało przełożyć ramiona, a następnie już tylko wiązać szmatkę, tworząc w ten sposób coś w rodzaju sukienki z gołymi plecami. Sprzedawcy zachwalali towar raczej dyskretnie, podobnie jak legiony Tajek proponujących masaże.
Obok mnie plażowali głównie Niemcy: panowie z brzuszkami piwnymi i kobiety o jeszcze bardziej opływowych kształtach, wylewających się z modnych kostiumów, codziennie innych.
Lignano to ich „rewir” – nieduże, eleganckie hotele zanurzone w gęstwinie rozbrzmiewającego od świtu do zmierzchu ptasimi trelami i „pieśnią zalotną” cykad, sosnowego lasku –stąd nazwa Pineta. To nietypowy, kameralny kurort dla spragnionych ciszy – amatorzy dyskotek i hoteli-mrowiskowców mają o parę kilometrów dalej alternatywę w postaci bardzo już miejskiego Lignano Sabbiadoro. W tym ostatnim prym wiodą „nowi Ruscy”, wydając setki „eurasów” na tandetne niestety w większości, bo produkowane już z myślą o nich, a więc kapiące od sztucznego złota i diamencików kreacje ze sztucznych tworzyw, kuszące z witryn butików. „Moje” Lignano Pineta obroniło się na razie przed tym zalewem tandety, a na plaży, rankiem spotkałam raz tylko jednego moskwiczanina, który językiem dalekim od Dostojewskiego beształ swoich trzech synów opierających się wielokilometrowej przebieżce „dla spotu” brzegiem morza. Rozumiałam ich pełni – chłopcy byli szczupli i zgrabni, podczas gdy ich tatuś przypominał kangurzycę, na dodatek w ciąży.
Podczas tygodniowych wakacji odstawiłam laptopa, wyłączyłam komórkę i nastawiłam się na pełen relaks.
Przede wszystkim zatem plaża i wypoczynek w pozycji pół- albo całkowicie horyzontalnej na leżaku bądź lettino czyli łóżeczku pod parasolem, co by moja blada skóra nie zmieniła koloru na intensywny róż, bo południowe słońce zdecydowanie mocniej praży niż w Polsce, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Zwłaszcza, że w tym sezonie letnim całkiem bezwstydnie poczynała sobie bora, charakterystyczny dla regionu Friuli-Wenecji Julijskiej chłodny, wilgotny wiatr, zazwyczaj wiejący jesienią i zimą. Co prawda, jak mówili sami Włosi, było to raczej borino czyli wersja lżejsza, jednak ja, zmarzluch, niekiedy musiałam się jednak przykrywać. Zupełnie jak nad naszym Bałtykiem.
Mimo to trwałam niczym w bajce, wsłuchana w muzykę plaży, mnogość dźwięków tak różnorodną – od krzyku mew, poprzez szmer dyskretnych rozmów czy staccato dziecięcych stóp na molo,
bo i rodzin w czerwcu, oprócz starszych wiekiem par wypoczywa w Lignano sporo, do również nienachalnego „umpa-umpa” przebojów, sączących się z głośnika nad barem. Lubiłam tam czasem pójść sobie na szklaneczkę crodino, mojego ulubionego, bezalkoholowego drinka o smaku zbliżonym do campari. I było mi po prostu dobrze.
2 komentarze
Fajny wpis. :) Inaczej plażowanie wygląda jak się jest turystą we Włoszech, a inaczej jak się tam mieszka. :) Spędziłam 6 lat na Sycylii i panów z kokosem miałam po dziurki w nosie, nie wspominając o Marokańczykach i Libijczykach chodzących po plaży i nachalnie próbujących wcisnąć pierścionek ze "złota", lub tak jak piszesz "pareo". :D Pozdrawiam serdecznie :))
OdpowiedzUsuńWidać w każdym kraju na plażach wystepują panowie, którzy sprzedają wszystko. W Chorwacji na plaży mozna kupić nawet ubrania od pań, które chodzą miedzy plazowiczami. Co kraj to tradycja :)
OdpowiedzUsuń