Rzeszów od spodu
09:53
Zaniedbałam okrutnie moje pisanie w minionych
dniach. Ostatnie, słoneczne i ciepłe dni sierpnia sprawiły, że bez zbytnich
wyrzutów sumienia oddałam się dolce far niente czyli słodkiemu nicnieróbstwu. Jak widać słusznie, skoro
pierwszy poniedziałek wrześniowy powitał nas zimnem i deszczem. I ten deszcz
właśnie przypomniał mi niedawny wyjazd na tzw. ścianę wschodnią. Szarość,
burość i ponurość za oknami przywitała bowiem grupę dziennikarzy, w której i ja
się znalazłam, na lotnisku we Wrocławiu. Okrągłe szybki maszyny aż zaparowały,
choć był to koniec lipca. Przetarłam je zdecydowanym ruchem i… bardzo się
zdziwiłam.
Nie po raz pierwszy tego dnia. Budynek lotniska Rzeszów-Jasionka
zaskoczył mnie bowiem bardzo miło swoim, jak to się dziś fachowo mówi, designem.
Zamiast smętnego klocka jakich wiele, tutaj konstrukcję ze stali i szkła
przykrył nietypowej formy dach, przypominający fantazyjnie ułożony kapelusz
eleganckiej damy. Wzdłuż szyby terminala poprowadzono zaś prosty napis Port
Lotniczy Rzeszów. Należy podkreślić nowego terminala, oddanego do użytku przed
mniej niż półtora rokiem. Inwestycja ta szybko się zwróci, bo dzięki niej
położone o 10 km stąd miasto otworzyło się bardziej na świat. Tak się składa,
że jutro czyli 3 września ruszają nowe połączenia bezpośrednie do Paryża i
Rzymu, a pod koniec października do Gdańska. Już dziś można polecieć stąd do 10
miast europejskich, w tym do Oslo, Dublina i Londynu.
Kolejne zaskoczenia przeżyłam już w Rzeszowie.
Kolejne zaskoczenia przeżyłam już w Rzeszowie.
Uwiódł mnie, mimo że zapłakany
intensywnym deszczem, odnowiony
starannie, staromiejski rynek i… stojący w nim hotel Bristol, o którym więcej
już wkrótce w zakładce Hotele niebanalne. Dodam jedynie, że tak zręcznego
połączenia stylistyki regionalnej z… azjatycką chyba jeszcze nie widziałam.
Poprowadzona
pod rynkiem Podziemna Trasa Turystyczna, łącząca 25 staromiejskich piwnic
przypomniała mi natomiast nieco winne piwniczki w toskańskim Montepulciano –
gdyby i tutaj serwowano w finale trasy lokalne wina, byłoby jeszcze
atrakcyjniej!
Zwłaszcza, że to właśnie na Podkarpaciu rozpoczęło się odradzanie
współczesnego winiarstwa polskiego i z tutejszego Jasła pochodzi Roman Myśliwiec
zwany polskim Dionizosem. Trzy dekady temu założył profesjonalną winnicę, co
uważane jest za symboliczny nowy początek naszego winiarstwa, o czym pisze Ewa
Wawro w książce „Winnice Podkarpacia”, wydanej przez tutejsze stowarzyszenie
winiarzy. Wracając zaś do rzeszowskich piwnic, zaskoczyły mnie w podziemnym
labiryncie nie tyle rozmieszczone w różnych jego punktach zbroje – nota bene naprawdę
piękne ich okazy – czy też straszące (w założeniu przynajmniej) kościotrupy.
Trasa ma mianowicie niespodziewane połączenie z piwnicami innego, znajdującego się
w rynku hotelu, czterogwiazdkowego „Ambasadora”.
Pomysł przedni, bo raczący się posiłkiem w wiekowych murach hotelowej
restauracji mogą zza szybki odgradzającej lokal podglądać podziemia, co
naturalnie tylko zachęca do ich penetracji, a i zwiedzający trasę może skusić
widok smakowitości wjeżdżających na stoły. Mnie, ItaliAnnę skusił zgoła inny
widok – stołeczny Zamek Lubomirskich, bo to Hieronimowi Augustynowi zawdzięcza
koncept zaadoptowany z włoskiego palazzo in fortezza. Ciekawa to była postać –
kolejno chorąży wielki koronny,
podskarbi nadworny, wojewoda i kasztelan krakowski, a wreszcie hetman polny i
wielki. Tak imponująca kariera polityczna uprawniała go do snów o jeszcze
większej potędze, a jednak, wbrew spekulacjom środowiska nie został królem
Polski po śmierci Jana III Sobieskiego, którego wspierał pod Wiedniem… W
Rzeszowie zaskoczyło mnie też Muzeum Dobranocki, bo do tej pory z bajkami
kojarzyły mi się przede wszystkim Łódź (myślę tu o Muzeum Animacji Se-ma-for), i
naturalnie, Pacanów Koziołka Matołka –choć tej opowiastki akurat jako dziecko
szczerze nie cierpiałam! A już spotkanie z Tadeuszem Nalepą, który jakby nigdy
nic maszerował sobie z gitarą pod pachą po Alei 3 maja… Skąd On tutaj? –
zadałam sobie pytanie i gdzieś z zakamarków pamięci wygrzebałam informację, że założoną
przez siebie grupą „Blackout” pierwszy koncert wykonał właśnie w rzeszowskim
klubie „Łącznościowiec”. Na chwilę zapomniałam, że przecież nie ma go już z
nami dobrych sześć lat. Nalepa unieśmiertelniony
w brązie cierpliwie zaczekał bowiem, aż wybiorę najwłaściwszą pozę do wspólnej foty.
Dzięki, mistrzu bluesa!
1 komentarze
Uwielbiam Ciebie czytać, chociaż wolę słuchać :) Zapraszam też do mnie
OdpowiedzUsuńhttp://stary-kawaler.blogspot.com/