Ze Spider-Manem na Stubaiu
09:06
Właśnie dziś odbyła się w Warszawie prezentacja zimowej oferty Doliny Stubai czy,
jak kto woli Sztubajskiej (vide kilka postów wcześniej). A ja przypomniałam
sobie swoje study tour sprzed kilku lat w tyrolskie kierunki. Postanowiłam
wówczas połączyć przyjemne z pożytecznym i przedłużyć wycieczkę prasową o trzy
dni indywidualnego pobytu. Dobrze zrobiłam. Nie tylko dlatego, że mogłam więcej
pojeździć na nartach, ale, dzięki temu poznałam dwa oblicza tego miejsca.
Gdy
przybyliśmy bowiem, Dolina Stubai przywitała nas mgłą, która spowiła – jeśli wierzyć
przewodnikom – 80 lodowców i 109 trzytysięczników, jakie ją otaczają. Nie
widzieliśmy więc gór, tylko pogrążone w szarości, pięć głównych
miejscowości Neustift, Fulpmes, Telfes,
Mieders i Schönberg – rozciągniętych na 35 km doliny. „Bura” pogoda odbierała
im zdecydowanie krasy, co dopiero mogłam zrozumieć, gdy ostatniego dnia wyszło
słońce. Ale o tym potem. Zamieszkaliśmy w jedynym z wyżej skategoryzowanych
hoteli, typowej, tyrolskiej architektury z drewnianymi elementami i uroczymi
malunkami na ścianach. Czyściutko, schludnie i pachnąco. Następnego dnia
punktualnie chyba co do sekundy podjechał nasz bus i ruszyliśmy na podbój Stubaier
Gletscher. Nigdy wcześniej na lodowcu nie jeździłam, więc byłam bardzo
przejęta. Wypożyczono nam narty, dokładnie dobierając do ciężaru i wzrostu,
zaopatrzono w kije i wsiedliśmy w kolejkę. Po drodze na szczyt zmienia się ją bodaj
dwukrotnie i pamiętam, że cała podróż zabiera dobrze ponad 20 minut, podczas
których, po wysokiej temperaturze w busie, po prostu zmarzłam. Mimo to emocje
wzięły górę – tak chciałam z najwyższego punktu widokowego ogarnąć Alpy!
Niestety, mgła nadal zasnuwała horyzont. Poza tym na wysokości ponad 3000 m
n.p.m. nieźle wiało, smagając twarz zmrożonym deszczem. Żałowałam, że nie
wzięłam kominiary, w której szusowała większość narciarzy – ich tłum wyglądał
na zmasowany atak sklonowanego Spider-Mana. Jak już chyba wcześniej wspominałam
na blogu, nie jestem wielką narciarką – poprzestaję raczej na czerwonych
trasach, czarne raczej omijając. Nie wspominając już o free-ridze, ale moi
znacznie bardziej narciarsko sprawni koledzy byli wręcz oczarowani tymi na
Stubaiu. Podobnie jak z kolei kolega, który tutaj stawiał na deskach „pierwsze
kroki”, zachwycony był instruktorem. Po trzech dniach lekcji był w stanie sam
zjechać ze szczytu (naturalnie niebieską, najłatwiejszą trasą, ale jednak).
Podobał mi się austriacki ordnung na trasach – tutaj nie było zajeżdżania sobie
drogi, podcinania czy wręcz taranowania. Czułam się bezpiecznie, a szlak, mimo,
że śnieg cały czas walił grubymi płatami, bezustannie ratrakowano. Mniej
natomiast przypadła mi do gustu kuchnia – zachwalany, produkowany na miejscu
makaron, serwowany w samoobsługowej restauracji na stacji Eisgrat nie przypominał mi włoskiej pasty. Jestem
jednak ragazza viziata czyli
rozpuszczona, ale spaghetti lubię al
dente, twardawe i z lekkim, a nie zawiesistym sosem. Im dłużej jeździłam na
Stubaiu, tym bardziej pozostawałam pod wrażeniem wyciągów, które wydały mi się
niezawodne i solidne. Wygodne i przestronne kanapy, opuszczane daszki chroniące
od śniegu i wiatru, z których, gdyby nie ma piekielna mgła, mogłabym zrobić
Stubaiowi sesję zdjęciową! Natomiast we wspomnianej wcześniej kolejce coraz
bardziej marzłam, zwłaszcza, gdy już pozostałam w dolinie na prywatny pobyt i
dojeżdżałam pod lodowiec skibusem. A ten, aby zebrać wszystkich chętnych,
jechał od Fulpmes, gdzie mieszkałam, z pół godziny i grzał tak, jak to jest też
w naszych warszawskich autobusach zimą – czyli „na full”. Rozbieraliśmy się
więc z kurtek i swetrów niemal „do rosołu”. W końcu wzięłam się na sposób i
przed wyjściem z domu wypijałam jeszcze jeden kubas herbaty na rozgrzewkę. A
pensjonat, w którym mieszkałam miałam bardzo sympatyczny. Za 25 euro
przestronny pokój z balkonem i łazienką, pościelą w „łączkę” – lekką, a zarazem
cieplutką, w którą wieczorem zapadałam po dniu szusowania. Najlepsze jednak
były śniadania czym chata bogata. Gospodyni, w regionalnym, tyrolskim stroju
była ich niewątpliwą ozdobą, bo dodawała klimatu, a jej jajek na miękko nigdy
nie zapomnę! Poza tym ten wybór domowych dżemów i marmolad, w których czułam
owoce, a nie nadmiar cukru – co jest z kolei wadą włoskich śniadań. Do tego
cieplutkie jeszcze bułki z pobliskiej piekarni… Gdy ostatniego dnia obudziło
mnie słońce, przetarłam oczy ze zdziwienia, bo po tygodniu brzydkiej pogody
niemal zapomniałam o jego istnieniu. Zalana jego promieniami dolina wydała mi
się jak z bajki: tyrolskie domeczki na pośród zielonych łąk, na których pasły
się krowy-Milki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam powrócę. A na razie
polecam mój tekst w Rzeczpospolitej: http://www.rp.pl/artykul/706099,1047004-Stubai-liczy-na-Polakow.html
(zdjęcia: Tourismusverband Stubai Tirol).
0 komentarze