Voglia di volare czyli ja na Preikestolen
01:04
Półka
skalna Preikestolen to jedna z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji
turystycznych Norwegii. Weszłam na nią mimo, przyznam się, paraliżującego lęku
przestrzeni i nawet ośmieliłam się stanąć niemal na krawędzi.
A potem
spojrzałam 604 metry w dół, gdzie lśniły w popołudniowym, niemal włoskim
słońcu, intensywnie granatowe wody fiordu.
Nie ja jedna. Tuż obok mnie sesję
zdjęciową urządziła sobie para nowo poślubionych w „galowych” strojach. Panna
młoda zmieniła tylko sportowe obuwie na pantofelki.
Czy w białej i powiewnej niczym obłok sukni wspinała się po kamieniach półtoragodzinnym szlakiem? Wszystko na to wskazywało…
Ale zacznę od początku. Do Norwegii zostałam zaproszona, wraz z grupą dziennikarzy, przez Innovation Norway, działające od 9 lat państwowe przedsiębiorstwo promujące rozwój przemysłowy kraju, ale i turystykę. W naszym pięciodniowym programie, który rozpoczęliśmy w Bergen, a kończyliśmy w Stavanger, nie mogło zabraknąć Preikestolen. Przyznam szczerze, że obawiałam się nieco tej wycieczki od strony kondycyjnej. Zwłaszcza po wyprawie na lodowiec Folgefonna dwa dni wcześniej. Wówczas pogoda zdecydowanie nam nie sprzyjała: było zimno, wietrznie (zwłaszcza na szczycie), a widoczność równała się chwilami niemal zeru. Poza tym wtedy właśnie po raz pierwszy miałam na nogach raki. I nie swoje, sztywne buty – ale o tym kiedy indziej. W miniony piątek jednak słońce towarzyszyło nam od wczesnego poranka. Po czterogodzinnej jeździe autokarem z obłędnymi widokami za oknem, w tym dwóch przeprawach promowych przez fiordy (Ropeid-Sand i Nesvik-Hjelmeland), „popasaliśmy” na obiad w Spa Hotel Velvaere, gdzie ugoszczono nas wyjątkowo obfitymi porcjami zupy rybnej. Nota bene, mogłabym ją jeść raz dziennie i wcale by mi się nie znudziła. Jej przygotowanie, jak zapewniała mnie Ania Konopka z Innovation Norway nie jest skomplikowane: por i marchewka, śmietana i… No właśnie, gdzie bym w Warszawie nabyła halibuta i łososia prosto z wody? I w takim gatunku? W każdym razie swój talerz zupy opróżniłam w okamgnieniu i „poprawiłam” deserem oraz, naturalnie, jak na ItaliAnnę przystało, espresso. Potem jeszcze czekał nas godzinny przejazd do celu. Wysiedliśmy na przestronnym parkingu przed schroniskiem, a bardzo dokładne oznaczenia od razu wskazały nam szlak.
Dostaliśmy prowiant na drogę: mega-kanapki z podłużnych bułek i wodę. Lokalny przewodnik zapakował dodatkowo do plecaka dwa litry jabłkowego cydru (co za rozkosz dla podniebienia!) i czekoladę w krzykliwej, trójkolorowej etykiecie z napisem Kvikk Lunsj. Nie wiem, co to znaczy, ale po raz kolejny zwróciło moją uwagę, że w norweskim często powtarzają się podwójne litery. A czekolada okazała się bardzo smaczna, zwłaszcza po wspinaczkowym wysiłku. Sam szlak mnie zaskoczył. Przewidywałam znacznie bardziej zaawansowany stopień trudności, tymczasem drogę poprowadzono tak, aby piechur zanadto się nie zmęczył.
Pomiędzy ostrzejszymi podejściami było sporo zupełnie płaskich odcinków. Początkowo szliśmy w górę przez las, aż do pierwszego miejsca postojowego, będącego punktem widokowym na pozostawione w dole schronisko.
Z tablic, jakich potem miałam zobaczyć więcej po drodze na szczyt, dowiedziałam się, w jakim punkcie marszruty jestem i co dokładnie mnie czeka – szlak został dokładnie wyrysowany z zaznaczonymi na nim różnicami poziomów. Sporo było wspinaczki po skałach, spod których niekiedy wypływały górskie strumyki – znacznie chętniej gasiłam pragnienie świeżą wodą zaczerpniętą ręką niż z plastikowej butelki!
Mój entuzjazm wzbudziło przejście przez bagna po długiej, drewnianej kładce kładce – nagle znalazłam się na otwartym terenie, w samym sercu zielonej, pachnącej ziołami łąki, która tego dnia stała się plażą, bo nagle zrobił się po prostu upał i cała grupa radośnie zrzuciła wierzchnie szatki. Co jest jednak najciekawszego w całej wspinaczce na Preikestolen to fakt, że do końca nie widzi się mety. Dopiero na ostatnich metrach wyłania się gigantyczna, granitowa półka skalna, wisząca 604 metry nad Lisefjordem. Poprzedza ją niewielka, inna półka, na której „ćwiczyłam” czy raczej oswajałam się z wysokościami – nogi wprost miękły mi ze strachu, ale do fot pozowałam dzielnie. Wreszcie stanęłam na samej Preikenstolen i uległam wrażeniu, że oto jestem na dachu świata. Wokół mnie rozbrzmiewał różnojęzyczny gwar, pstrykały migawki różnej klasy aparatów, wyginali mniej lub bardziej śmiało ciało nad przepaścią turyści obu płci. Ci najodważniejsi siadali nawet na krawędzi, nogi spuszczając w przepaść. Ja wybrałam opcję… siedzącą, czyli asekuracyjną, stąd moja pierwsza sesja zdjęciowa z Preikestolen dokumentuje mnie w tej pozycji. A przecież, mimo, że skalnego pulpitu nie otacza żadna barierka, a rocznie odwiedza go 100 tysięcy osób, wypadków nie odnotowano (poza zaplanowanymi samobójstwami, jakie się tutaj zdarzyły). Wbrew pozorom powierzchnia skały jest ogromna: 25 na 25 metrów. Zapomniałam o strachu w momencie, gdy na półce pojawiła się młoda para: on w czarnym garniturze i białej koszuli, ona w śnieżnobiałej sukni niczym mgiełka. Przybyli tutaj na poślubną sesję zdjęciową, wzbudzając ogólny entuzjazm. Już nie tylko wynajęty przez młodych, profesjonalny fotograf wyciągnął sprzęt, ale i my wszyscy wycelowaliśmy obiektywy w naszych bohaterów. Tymczasem kobieta zręcznie zsunęła ze stóp obleczonych w pończoszki fioletowo-pomarańczowe Salomony, zamieniając je na wdzięczne pantofelki na niewielkim obcasie.
Podeszła wprost na krawędź platformy. Wstrzymaliśmy oddech, gdy kilkukrotnie zachybotała się w zdecydowanie nieodpowiednim na skalne podłoże obuwiu - welon niczym flaga łopotał na coraz silniejszym wietrze.
Słońce zdawało się coraz szybciej wędrować po niebie ku zachodowi, a wraz z nim na półkę skalną wkradł się cień. Zręczny niczym akrobata fotoreporter trzaskał fotki just married, balansując na skałach lub przeskakując je w akcji jak kozica. Wraz z pozostałymi kolegami wspięłam się jeszcze wyżej, aby z góry móc zrobić zdjęcia półki. Trafili tam przede mną ci, których lęk wysokości pokonał tak skutecznie, iż nie byli w stanie wejść na samą ambonę (tak tłumaczy się norweską nazwę Preikestolen). Naturalny murek ze skał odgradzał od przepaści – znacznie zresztą płytszej niż ta biegnąca potem do fiordu.
W głębi, po Lysefjordzie, sunęły majestatycznie stateczki pełne turystów – pewnie głównie Amerykanów, ale i Niemców, Hiszpanów (gdzie ten kryzys, skoro nadal stać ich na podróże?), Francuzów czy Japończyków. Po plecach ukrytych tylko pod cienką bluzką przebieg mi pierwszy, przedwieczorny chłodek. Włożyłam bluzę i plecak, łyknęłam cydru i byłam gotowa do zejścia. Jeszcze ostatnie spojrzenie na skalny pulpit i pytanie do przewodnika – czy ta skała może runąć, bo sprawia takie wrażenie, jakby to się miało za chwilę wydarzyć. Nasz guide o niemal białej czuprynie i błękitnych oczach pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się przekornie: „O, to niemożliwe, chyba, że, siedem sióstr poślubiłoby siedmiu braci z jednego regionu Norwegii”.
0 komentarze