Jesień. Czas na zmianę

14:05

 
Zawsze lubiłam jesień na Żoliborzu. Czas, kiedy pod nogami szeleści dywan z opadłych częściowo liści, podczas gdy pozostałe zdobią jeszcze korony drzew paletą barw od żółci poprzez intensywny pomarańcz i głęboką czerwień do ciemnego brązu. Wieczorne spacery z kolejnymi psami: głupiutkim acz urokliwym białym pudlem Azizem, który nie wiedzieć czemu wgryzał się z zapamiętaniem w trampki moich nastoletnich adoratorów, dewastując je okrutnie, co w PRL-u było podwójnie kosztowne, bo to był towar deficytowy. Jakich wówczas zresztą większość. A potem peregrynacje po żoliborskich zaułkach z kandydatem na wystawy, pupilem Mamy – czarnym sznaucerem Jumbo. I wreszcie już tylko marszruty z moim psem, bo Fabio dołączył do mnie gdy już wyprowadziłam się z rodzicielskiego gniazda. Te wieczory, gdy nad dzielnicą stopniowo zapadała cisza, a pustoszejące uliczki zalewało mdłe światło latarni pomieszane z tym padającym z tysięcy okien kamienic i domków jednorodzinnych, w większości jeszcze pamiętających czasy międzywojenne. Ziemia jesienią wydziela szczególny zapach, trudny do określenia, ale jakby był on ostatnim tchnieniem, oddechem przed zimą, która zmrozi glebę na długie miesiące. W gałęziach tłukły się ptaszydła – „Hitchcocki” jak nazywałam zawsze wrono-kruko-inne potwory latające, które chmarami opadały na dachy i drzewa, aby tam szukać schronienia na noc. Czasem drogę przebiegała nam zapóźniona wiewiórka, albo w ciemności zaświeciły niczym malutkie latareczki, ślepka jeża, jakich na Żoliborzu od lat było sporo. Nocą matka natura brała zawsze odwet za dzień i narzucała swoje porządki. A my z Fabiem, podczas tego ostatniego naszego spaceru zamykającego dnia też już powoli się wyciszaliśmy, resetowaliśmy. I to był fajny czas. Jednak ostatnio coraz mniej mamy takich spokojnych, wieczornych peregrynacji. Nie dość bowiem, że noc wzmacnia fetor płynący od kilku miesięcy ze studzienek kanalizacyjnych pod Aleją Wojska – efekt spartolonego podłączenia Starego Żoliborza do osiedla apartamentowców przy Rydygiera zwanego potocznie Żoliborzem Przemysłowym. Dodatkowo z hali sportowej, którą dolepiono do słynnej „Jedynki” czyli ongiś liceum, a dziś konglomeratu szkół kilku stopni z placówkami pomaturalnymi, rozlegają się co i rusz wrzaski pobudzonych młodzianów „rżnących w piłę”. Po uliczkach, właśnie wieczorem, jakiś easy rider urządza sobie często wyścigi, a ryk silnika przeplatany piskiem hamujących opon na zakrętach budzą mimo woli dreszcze – zwłaszcza od czasu, kiedy z tajemniczym kierowcą stanęliśmy oko w oko na jednym ze skrzyżowań, gdzie zarzuciło go niemal na chodnik – dobrze, że akurat chwilę wcześniej przesunęliśmy się z Fabiem na trawnik, aby mógł wykonać, co do niego należy. Nie wspomnę już o właścicielach luks-bryk, którzy na te chodniki po prostu sobie wjeżdżają bez żenady w pełnym pędzie, bo przecież zaparkować gdzieś muszą, więc niech hołota (czytaj: zwykli ludzie) spada, mówiąc oględnie. Albo też, zatrzymując się przy jakimś koszu, upychają w nim swoje domowe śmieci, aby nie płacić za ich wywóz z willi, bo to przecież kosztowne. Ewentualnie jeszcze garnirują publiczne rabatki zepsutym żarciem – mistrzostwem świata było pozbycie się dwóch blach sernika, jaki dwie eleganckie zdawać by się mogło panie, wyrzuciły z Land Rovera. Tak po prostu na moich i Fabia oczach – moja zwierzyna nie mogła uwierzyć w tę nieoczekiwaną mannę z nieba i lekko zdębiała, tylko dzięki czemu zdołałam ją powstrzymać od pochłonięcia „boskiego” jedzonka. A dziś jeszcze, na dodatek, z wcale nie tak przecież bliskiego stadionu Polonii, niczym fala uderzeniowa, dotarł do nas ryk z tysięcy gardeł rozentuzjazmowanych kibiców. Nie odnajduję się na takim Żoliborzu. Tak jak nie odnajduję się w takiej stolicy: brudnej, pełnej bałaganu i chamstwa. Gdzie policjant przymyka oko na to, że rowerzysta mknie środkiem chodnika rozjeżdżając jego prawowitych użytkowników, bo on też ma prawo. Gdzie pozmieniano trasy autobusów i tramwajów, które sprawdzały się przez dziesiątki lat, wprowadzając kompletny chaos. I w dodatku zredukowano wydatnie ich liczbę. Jeszcze nie tak dawno z Placu Wilsona w kierunku centrum odjeżdżało kilkanaście jeśli nie kilkadziesiąt różnych linii, teraz jest ich kilka. Natomiast ceny biletów mamy takie jak na zachodzie, podczas gdy pensje zdecydowanie nie. Gdzie metro w porannej godzinie szczytu zamiast mknąć jak najszybciej, zatrzymuje się po kilka minut na każdej stacji tak, aby pasażerowie upchali się w wagonikach niczym sardynki w puszkach. W ten sposób miasto zaoszczędzi na taborze. Gdzie buduje się bez ładu i składu, nie bacząc na to, jak nowy obiekt ma się do otoczenia, a pseudo remonty psują zabytki, gdyż konserwator też działa według własnego widzimisię. I mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, ale po co? Zamiast gderania jutro wybieram się spełnić obywatelski obowiązek – załatwię sprawę raz dwa, podczas porannego spaceru z Fabiem, który już tradycyjnie „zaparkuje” pod lokalem, od lat zawsze w tym samym budynku szkoły przy wiadukcie. Potem zaś znów pójdziemy sycić oczy jesienią. 

Zobacz również:

0 komentarze