Volterra: ani śladu Volturich
14:43
Po zachodzie słońca temperatura, w południe sięgająca 20 stopni, spada do zaledwie kilku powyżej zera. Od kamiennych, średniowiecznych murów ciągnie przenikliwy chłód. Ulice dosyć szybko pustoszeją, a oświetlenie raczej słabe. W jakiejś bramie miga mi twarz Edwarda - jednak to tylko plakat w sklepie z pamiątkami. A gdzie Aro, Kajusz i Marek? Zapewne ruszyli w świat, aby sprawdzić, czy podległe im, bezkrwiste hordy przestrzegają praw, jakie Aro ustanowił. Niewykluczone też, że wygnały ich w świat ostatnie, silne ulewy, które spowodowały poważne osunięcia murów obronnych w centrum miasta.
Tymczasem ja wychodzę niespodziewanie na wspaniale zachowane pozostałości amfiteatru rzymskiego datowanego mniej więcej na czas narodzin Chrystusa.
Odkryte w latach 50. ubiegłego stulecia przez tutejszego historyka Enrica Fiumi, zostały wydobyte na światło dzienne dzięki wsparciu niezwykłej siły roboczej, bo pacjentów miejskiego szpitala psychiatrycznego. Odwracam się, a tuż za plecami mam witrynę pełną złotej biżuterii inspirowanej, jak się potem okazuje autentyczną sztuką etruską z Velàthri. Taką nazwę etruską nosiła bowiem kiedyś Volterra, nim stała się miastem rzymskim. Butik opatrzony jest szyldem Fabula Etrusca ma, zgodnie z nazwą bajecznie wyżyłowany cennik za 18-karatowe cacka. Para kolczyków, które świetnie pasowałyby mi do "małej czarnej" kosztuje, bagatela 620 euro.
Żałuję jednak, że Edward wybrał Bellę, bo chłopak miał gest, a ja nie odmówiłabym podarku.
0 komentarze