Fiumicino w maseczkach albo (jeszcze) o remoncie
00:30Po pięćdziesięciu dniach remontu oddano do użytku terminal 3., którego część spłonęła w pożarze z 6 na 7 maja br - cytuję za moją macierzystą redakcją, Turystyka rp.pl To dobrze, bo jak przed dwoma tygodniami na nim wylądowałam, to rzeczywiście panował "kociokwik". Byłam pasażerem tranzytowym - na włoskiej ziemi miała spędzić zaledwie trzy godziny przed odlotem do Warszawy. Jednak tą właśnie trasą chciałam wracać z Egiptu, aby napić się dobrego espresso i zjeść ulubioną ciambellę, racuchowate ciasto z dziurką kojarzące mi się zawsze z kawiarenkami na Zatybrzu.
Sądziłam, że 180 minut wystarczy mi i na śniadanie i spokojne pobuszowanie w księgarni. Jednak gdy tylko autobusik wyrzucił pasażerów naszej AlItalii przed budynkiem, stanęliśmy w pierwszej kolejce - do ruchomych schodów! Potem z kolei do kontroli paszportowej i celnej spędziłam dobre 40 minut w gigantycznym ogonku. Nawet nie narzekałam, gdyż zwiększona kontrola była ewidentnie następstwem fali zamachów terrorystycznych we Francji, Tunezji i Kuwejcie.
Zastanowiło mnie natomiast co innego - wszędzie towarzyszył nam personel naziemny w białych maseczkach przykrywających usta. Tyle się dzieje na świecie, że zapomniałam o wiosennym pożarze na Fiumicino. Zapytana jednak ukradkiem celniczka odpowiedziała bez zbytniego kręcenia: - Nosimy maski w proteście przeciwko warunkom, w jakim przyszło nam pracować, gdyż po pożarze w powietrzu unoszą się toksyczne związki, które cały czas wdychamy, narażając zdrowie!A miało być tak pięknie. Ponieważ zawsze śledzę to, co się w mojej drugiej ojczyźnie, Italii dzieje - po pożarze, w Corriere della sera wyczytałam, iż spółka zarządzająca lotniskiem, czyli Aeroporti di Roma wprowadziła nie tylko wspomniane maseczki filtrujące, ale pracę zmianową (co druga godzina wypoczynku poza terenem skażonym). Jednak silne związki zawodowe i tak ostro protestowały.
Ja dymu nie czułam ani żadnych, dziwnych zapachów oprócz delikatnej woni dobrych perfum snującej się z licznych duty free. Jednak przypomniałam sobie niedawny pożar we własnym domu, jaki zafundowała nam niefrasobliwa sąsiadka przy okazji remontu własnego M2 (niedopilnowani robotnicy zostawili na noc włączoną farelkę, aby tynki szybciej wyschły!). Pierwszego dnia we wszystkich mieszkaniach mieliśmy siwo od dymu, który tak wgryzł się w ciuchy i zasłony, że trzeba było wszystko poprać. Przez kolejny tydzień trudno było oddychać, ale na szczęście smród szybko opuścił mieszkania, pozostając jednak blisko miesiąc na klatkach. Teraz nic nie czujemy, co nie znaczy, że nic już w powietrzu nie ma. Piszę sobie ten tekst przy uroczym akompaniamencie jakiejś frezarko-cykliniarko-innej cholerki. Już się chyba zaczynam przyzwyczajać - na szczęście w newsroomach bywało i głośniej, więc stukać w klawisze mogę również z kanonadą w tle. Remont w końcu każdy może i ma prawo sobie zrobić jak chce. Ja też robiłam. Tylko chyba jak jakaś głupia spieszyłam się, aby jak najmniej udręczyć sąsiadów. Kuchnia w tydzień ze zrywaniem starych tapet i terakoty, łazienka z przesuwaniem dwóch ścian i drzwi w siedem dni. I po co bicie takich rekordów? Panna na dole wyburza, prostuje, maluje, szlifuje już czwarty miesiąc łącznie z 1 maja i Bożym Ciałem oraz sobotami, a będą kolejne dwa. Nie raczyła nas wcześniej uprzedzić, ile to będzie trwało. Kable z elektryką i kablówką wiszą sobie na klatce nieprzymocowane (administracja ma to w nosie, jak zresztą całą resztę).
Ale jak śmiałam zwrócić uwagę, to mi się dostało, że nieżyczliwa jestem. Bo przecież powinnam gębę w kubełek i zastygnąć w niemym podziwie jak to można przedwojenne, urokliwe mieszkanie z zakąteczkami, wnękami i wyjątkowej urody okienkami nierównej wielkości przerobić na ultranowoczesny, sklonowany open-space, zwłaszcza, że konserwator zabytków na to zezwolił. A ja, zwłaszcza, że pracuję w domu, jestem po prostu bardzo zmęczona... Moja mająca już coraz bliżej do niebiańskich pastwisk psina, też...
O! chwila ciszy - dobiegł mnie świegot ptaków z gałęzi drzewa zaglądającej w moje okno. Jak dobrze!
0 komentarze