Grek Zorba bez orkiestry

22:18



Długo się szykowałam na wieczór w Teatro San Carlo w Neapolu. Byłam tam lata świetlne temu na operze "Elżbieta królowa Anglii", dwuaktówce z muzyką Gioacchina Rossiniego i wyszłam dosłownie odurzona samymi wnętrzami, perfekcyjną grą orkiestry, głosami wykonawców, ruchem scenicznym - wszystko mnie zachwyciło. Nastawiłam się zatem na podobną ucztę intelektualną. Zwłaszcza, że poczułam się jako dziennikarka dopieszczona - od teatralnego biura prasowego otrzymałam darmową akredytację. Elegancko ubrana w długą kreację wkroczyłam najpierw do kas, aby odebrać bilet i co za rozczarowanie. Szklane okienka zasłonięte steranymi czasem żaluzjami jak z PRL-u, poszarzałe ściany, których przebrzmiała biel już nie akcentuje złotych zdobień, a po prawej stronie chyba wejście boczne zasłonięte niechlujnie czarną folią. Pod kasami zaś czerwony, plastikowy kubełek na śmieci za 1 euro wyłożony niebieską folią. Dopiero kawiarnia teatralna robi większe wrażenie - za długim kontuarem kręci się żywo sympatyczna obsługa sprzedająca kawę i słynne, neapolitańskie ponczowe ciastka baba' w wersji mini za na prawdę rozsądne, niewiele odbiegające od tych ze zwykłych barów ceny. Foyer natomiast wymaga restauracji, może też ożywienia, bo kilka przykurzonych strojów z oper i baletów na stojakach oraz dwa lustra w złoconych ramach to trochę mało. Olśniewa natomiast jak za Burbonów sam amfiteatr w kształcie końskiej podkowy - tak budowane były wszystkie włoskie teatry między XVIII i XIX w. zapełniony na parterze rzędami welurowych foteli w odcieniu głębokiej, królewskiej czerwieni, nad którymi wspina się pięć pięter balkonów - te zastąpiły stopnie obecne w teatrach antycznych, lożę główną dla VIP-ów umieszczoną w głębi na przeciwko sceny mierzącej aż 35 m., skrytej za ciężką, welurową kurtyną w kolorze identycznym do foteli. Na widowni może zasiąść 3300 widzów, a ja widzę zajętą połowę miejsc - czy to dlatego, że cena biletów zaczyna się od blisko 50 euro? W ucho wpadają mi konwersacje prowadzone po... rosyjsku. Potem okaże się, że moimi sąsiadami są melomani z Peterbursga zdumieni tym samym co ja...



Światła gasną, a mnie zastanawia brak charakterystycznego dźwięku oboju, do którego stroją się wszystkie instrumenty orkiestry. Podnoszę się z fotela, aby ją zobaczyć bo siedzę nieco dalej, ale światła właśnie w tym momencie gasną i muzyka "rusza z kopyta" tyle, że nie z kanału orkiestry, ale z dwóch ustawionych po bokach sceny... głośników. Balet z muzyką odtwarzaną? Tego jeszcze nie widziałam, ale jak mnie potem zapewniła para nobliwych neapolitańczyków, w San Carlo od dawna praktykowana. Ja... jestem przeciw i nie obchodzi mnie z jak dobrym wykonaniem mam do czynienia. Przychodzę do teatru, aby posłuchać muzykę na żywo - inaczej mogę ją sobie puścić w domu. Czy za chwilę, w imię oszczędności będziemy też w teatrze oglądać balety i opery na ekranie zamiast na scenie? Oglądam zatem dwuaktowy balet "Grek Zorba" wg choreografii Lorca Massine, która w pierwszym akcie podoba mi się... średnio, może dlatego, że corps de ballet tańczy na zasadzie "każdy sobie rzepkę skrobie". Również oryginalna muzyka Mikisa Theodorakisa, zaczerpnięta z pamiętnego filmu z Anthonym Quinnem tutaj nie brzmi - fakt, głośniki trochę rezonują :( Dopiero, gdy na scenę wbiega Alessandro Staiano grający Johna, odnajduję się w tym teatrze, bo tancerz jest na prawdę wybitny i tworzy doskonałe pas de deux z Anną Chiarą Amirante jako Mariną. Natomiast na tytułowego Greka Zorbę - w tej roli David Khozashvili choreograf chyba nie miał pomysłu, bo tancerz stale powtarzał ten sam układ. Nudne! W drugim akcie akcja nieco się ożywia, balet tańczy równiej i jest więcej duetów Marina-John. Bez wątpienia najbardziej żywiołowy, wzbudzający entuzjazm był kończący operę syrtakis wykonywany przez wszystkich członków zespołu. Chciałoby się powtórzyć za Okudżawą: "A jednak mi żal...".

Zobacz również:

0 komentarze