Kau Manor - nocleg u estońskiego obieżyświata
12:57
Po kilometrach jazdy
pustą szosą wiodącą przez lasy i kolejnych kilku wiejską drogą, wśród iście
arkadyjskich krajobrazów, nie spodziewałam się tego widoku. A tu nagle, zza
zakrętu wynurzył się nieskalany w swej bieli, imponujący dwór – Kau Manor. I od
razu skojarzył mi się z ville venete, willami Wenecji Euganejskiej Andrei
Palladia. Ta sama, wzorowana na antyku centralna bryła o symetrycznym planie,
ozdobiona z przodu kolumnowym portykiem.
Pod jedną z kolumn przesunął się powoli rudy kształt. Nie mogłam uwierzyć
własnym oczom, więc sięgnęłam po zoom aparatu, bo byłam jeszcze za daleko, a
nie chciałam spłoszyć… No właśnie, wzrok mnie nie mylił – zobaczyłam małego
liska!
Wyszłam z samochodu i zbliżałam się do niego powoli, zafascynowana – pierwszy raz
widziałam go na wolności! Lisek siedział nadal cierpliwie pod kolumną - zielone
ślepka błyszczały w gęstniejącym mroku jak światło latarki. Długa kita ogona
leżała spokojnie na wycieraczce. Dopiero gdy byłam już tuż, tuż – czmychnął pod
koła stojącego opodal Land Rovera.
Przekroczyłam progi dworu i znów oniemiałam. To nie było zwykłe, hotelowe
lobby. Vis a vis, do połowy wmurowany w ścianę stał ogromny, granatowy kaflowy
piec, z lewej strony, w marmurowym kominku trzaskał ogień. Na licznych
stolikach porozkładane były pisma i książki podróżnicze – te najcenniejsze,
często ponad stuletnie egzemplarze zamknięte w antycznej szafce przy ladzie,
która okazała się recepcją.
Przypomniałam sobie opis tego miejsca zamieszczony na jego stronie w internecie.
W 2007 roku wykupiło go małżeństwo entuzjastów – Mary Jordan i Eerik Kross. I
to jej, jak opowiadał mi następnego ranka obłędnie przystojny Eerik, pykając
fajeczkę z kości słoniowej, dwór zawdzięczał obecny kształt. W każdym detalu
znać było artystyczną dusze Mary. Każdy pokój urządziła bowiem zupełnie
inaczej. Mój mieścił się w głównym budynku dworu, na piętrze i nosił nazwę Cape
Verde, nawiązując wystrojem do Wysp Zielonego Przylądka. Ściany zdobiła zatem
tapeta z motywem rafy koralowej, ściany pokrywały afrykańskie maski.
We dworze, reklamowanym jako hotel butikowy,
znajduje się w sumie dziewięć suites, z czego większość nosi
geograficzne nazwy. Największa z nich, licząca 80 m2 suite
kapitańska, poświęcona jest pamięci Otto von Kotzebue, estońskiemu odkrywcy,
który najpierw jako kadet służył na statku „Nadieżda”, dowodzonym przez Adama
Johanna von Krusensterna. Znany pod rosyjskim nazwiskiem Iwana Fiodorowicza
Kruzenszterna, ten admirał i podróżnik był pierwszym Rosjaninem, który opłynął
ziemię. Sam Kotzebue też opłynął ziemię i to nie raz podczas kolejnych,
podjętych już na własną rękę ekspedycji, a lądy, przy jakich rzucał kotwice
można dziś poznać w Kau Manor – na przykład moja suite graniczyła z drugą,
nazwaną Przylądek Horn. Wracając zaś do suite kapitańskiej, stanowi ona
praktycznie muzeum pamiątek z licznymi mapami i teleskopami oraz innymi przyrządami
nawigacyjnymi.
Co jeszcze zobaczyłam we dworze zagubionym na estońskiej wsi? Zachęcam do
zajrzenia na stronę Hoteli niebanalnych, gdzie zamieściłam też więcej zdjęć.
1 komentarze
Cudowny hotelik! Jak je Pani wynajduje? Chętnie się czegoś nauczę.
OdpowiedzUsuń