Moje imieniny na Górze Tytana, Pavarotti i Lady Di
15:33
Jutro 26 lipca czyli Anny, który spędzę w gronie przyjaciół.
Będzie naturalnie dobre wino i coś równie smakowitego do pochrupania. Choć nie
wiem, czy będąc nawet pewna mojego kulinarnego kunsztu, zdołam dorównać
mistrzom kuchni Starwoooda. Dopiero co wróciłam bowiem z kolacji, której
przystawkę jadłam w Sheratonie, danie główne w Bristolu - ach ten befsztyk z
paprykowym sorbetem!, a deser w Westinie - fontanny z płynną, białą czekoladą o
smaku truskawkowym jeszcze nie widziałam! A teraz, stukając w klawisze laptopa poddaję
się powoli fali wspomnień. I wracam do „mojego” San Marino, nie po raz pierwszy
na tym blogu i pewnie nie po raz ostatni. Dla tych, którzy moich wpisów nie
śledzą od początku - w San Marino,
lilipucim państewku na Górze Tytana
odległym o rzut kamieniem o Rimini nad Adriatykiem, pracowałam dwa sezony w
sklepie. Zaraz po studiach. I było to doświadczenie niezwykłe, bo w tamtym
czasie młodzi Polacy byli niemal dźwignią tamtejszego handlu. Sanmaryńczycy
zatrudniali nas z radością, bo nie tylko znaliśmy polski, ale dogadywaliśmy się
z Czechami, Słowakami, a przede wszystkim z Rosjanami, którzy przyjeżdżali
robić zakupy do strefy wolnocłowej. Ci z moich rodaków, którzy włoskiego
wcześniej nie znali, uczyli się go „w biegu”. Obok mnie w sklepie z alkoholami
pracowało małżeństwo: Basia i Arek oraz Tomek, z drugiej strony, w butiku Anna.
Stanowiliśmy zgraną paczkę i o ile wieczorami, po 12-14 godzinach prawdziwej
harówki nie byliśmy padnięci, imprezowaliśmy. Jeśli się nie mylę to właśnie w
moje imieniny, przy dobrym, włoskim winie naturalnie, ktoś z nas wpadł na
szaleńczy pomysł, abyśmy wybrali się na koncert Pavarottiego do Modeny. Reszta
zaraz gorąco go poparła, nie bacząc, że do miasta słynnego tenora musielibyśmy
jechać cztery godziny. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Minęły dwa miesiące
i 12 września wcisnęliśmy się w piątkę do jednego samochodu i po pracy
ruszyliśmy do Modeny. Bilety już wcześniej mieliśmy kupione. Naturalnie nie
zdążyliśmy na czas, więc park Novi Sad, gdzie odbywała się impreza, był już
wypełniony po brzegi tłumem. To był koncert z dorocznego cyklu
Pavarotti&Friends, z którego dochód tym razem był przeznaczony na dzieci
poszkodowane w wojnie w byłej już Jugosławii ( a ściślej na dzieci z Bośni). Na
scenie – oprócz będącego jeszcze w doskonałej formie Big Luciano – same gwiazdy:
Michael Bolton, Zucchero, Jovanotti, Meat Loaf (Marvin Lee Aday). „Miss
Sarajevo” śpiewali razem Bono, Brian Eno i Pavarotti. Piccolo Coro dell’Antoniano,
wspierany przez dorosłych czyli Zucchero i Pavarottiego intonował Cosi’ celeste.
Arie operowe przeplatały się z przebojami współczesnymi i włoskimi piosenkami „regionalnymi”
jak Torna a Surriento. Mimo północy w parku nie czułam chłodu. A może ciepło
biło od otaczających mnie, rozkołysanych muzyką ludzi? Dodatkowo „ogrzewa”
scenografia – chmury, przez które przebijało słońce. Choć sceny praktycznie nie
widziałam, bo jestem za daleko – zainstalowane talebimy pokazywały, co się na
niej dzieje. Od czasu do czasu kamery penetrowały też widownię, zwłaszcza pierwszy
rząd, w którym siedział gość specjalny wieczoru – Lady D. Wtedy jeszcze tak
pełna życia, w pięknej, białej, koronkowej sukni. Od Lagerfelda? Wracaliśmy w
żółwim tempie, bo Arek zasypiał nad kierownicą, więc do łóżka położyłam się o
świcie. Ale to wszystko było nieważne. Taki koncert zdarza się raz w życiu…
4 komentarze
Wszystkiego najlepszego!
OdpowiedzUsuńKasiu, dzięki!
UsuńEch, te wspomnienia...
OdpowiedzUsuńAniu, długiego dobrego i zdrowego życia życzę na imieniny :)
Bardzo dziękuję, kochana :)
Usuń