Wizz Air ogłasza dzisiaj nową, niskokosztową trasę z Lotniska Chopina w Warszawie do Olbii na Sardynii we Włoszech. Nowe połączenie zostanie uruchomione 4 lipca i będzie realizowane dwa razy w tygodniu, w środy i niedziele. Bilety dostępne są już na stronie wizzair.com lub za pośrednictwem aplikacji mobilnej. Ceny zaczynają się od 139 złotych. (zdj. Pixabay)
Po kilku latach wracam do współpracy z Włoskim Targiem, ponownie jako jego koordynatorka, PR i marketingowiec. Teraz mam przyjemność zaprezentować jego najlepsze, bo toskańskie oblicze.
Firma „I prodotti d’Eccellenza SAS di Gilberto Bastreghi & C.” z siedzibą w Montepulciano (via Catania 12, 53043 Montepulciano), w regionie Toskania działa na rynku włoskim od 30 lat. Zajmuje się sprzedażą wysokich jakościowo produktów żywnościowych, wytwarzanych przez małe, rodzinne firmy z Toskanii i innych regionów Italii.
Od 2017 r. filia firmy pod nazwą „Eccellenze Italiane” działa w Polsce. Posiadane w asortymencie produkty oferuje polskim klientom w formie klimatycznego mercato all’ italiana, czyli włoskiego targu. Takie targi organizowane są w sezonie wiosennym (od marca/kwietnia do czerwca) i jesiennym (wrzesień-październik/listopad) na głównych placach dużych miast Polski, jak: Warszawa, Wrocław, Katowice, Łódź czy Poznań, Radom oraz Częstochowa. Z roku na rok „Eccellenze italiane” starają się rozszerzyć „target” i dotrzeć do kolejnych ośrodków w kraju. Równolegle firma współpracuje z wieloma centrami handlowymi w Polsce, w tym z siecią handlową M1 (Marki, Radom, Częstochowa, Katowice). Tam wystawia się w formie tzw. „wysp” w głównych ciągach komunikacyjnych. Stoiska obsługują sprzedawcy polscy lub potrafiący się porozumiewać w naszym języku. Panuje na nich iście włoska, „słoneczna”, rodzinna atmosfera – gra włoska muzyka, a niektórzy sprzedawcy nawet sami śpiewają! Są liczne degustacje, konkursy i inne atrakcje.
Aromatyczne sery, smakowite wędliny, idealne do wina lub piwa taralli, czyli obwarzanki z ziołami, w wersji łagodnej lub pikantnej, złocista oliwa z oliwek oraz różne gatunki oliwek, także w postaci smakowych kompozycji z przyprawami, suszone pomidory, czekoladowe słodkości oraz „królowe” włoskich ciastek – słynne na cały świat, sycylijskie cannoli i neapolitańskie sfogliatelle z nadzieniem „palce lizać” – oto nasza oferta, której nie będziecie mogli się oprzeć! Zobaczcie naszą nową stronę internetową:
https://y9n9u8.webwave.dev/
Zapraszamy do współpracy zainteresowane zakupem włoskich towarów sklepy - zamówienie możecie złożyć przez nową stronę internetową:
https://y9n9u8.webwave.dev/
Do naszego targu stale szukamy personelu. Niekoniecznie z praktyką w sprzedaży, ale jest to mile widziane. Konieczne będzie wyrobienie certyfikatu samitarno-epidemiologicznego! Nie wymagamy znajomości języka włoskiego :) TERAZ SZUKAMY OSÓB DWÓCH OSÓB DO PRACY NA TARGU W PRUSZKOWIE!
Sezon wodniacki uważam za otwarty. Co prawda w bardzo luksusowym wydaniu, ale jednak. Dziś bowiem dzięki Warszawskiej Organizacji Turystycznej odbyłam półtoragodzinny rejs po Wiśle z widokiem na warszawskie atrakcje turystyczne po obustronach rzeki na pokładzie nowoczesnego katamaranu. To jeden z dwóch, jakie cumują na tyłach dużej przystani pływającej "Kurier", znajdującej się przy Bulwarze Jana Karskiego u stóp Zamku Królewskiego.
Jednostki zostały ochrzczone bez zbytniej pompy, prostymi imionami "Kropka" i "Kreska".
Kabina pasażerska mogąca pomieścić do 12 osób jest całkowicie przeszklona (niestety dach już nie), co oznacza, że można nią wypłynąć w każdą pogodę. Gdy na zewnątrz chłód i słota, przezroczyste ściany pozwalają na podziwianie widoków bez marznięcia, siedząc wygodnie na białych, skóropodobnych kanapkach.
Przy słonecznej pogodzie na pasazerów czeka górny, już nie osłonięty niczym pokład, gdzie można opalać się na leżakach. Kabina wyposażona jest w mini-barek, luksusową toaletę na poziomie czterogwiazdkowego hotelu) i stanowisko nawigacyjne.
Oferta rejsów obejmuje dwie propozycje: wycieczkę "5 mostów w godzinę", obejmującą trasę w formie pętli między mostem Dąbrowskim a Łazienkowskim (z mapki wynika, że na trasie są cztery mosty!) oraz "Rejs wieczorny". Niestety z powodu bezsensownych przepisów ten ostatni tak na prawdę odbywa się na granicy końca dnia, gdyż wypłynięcie ma miejsce pół godziny przed zachodem słońca, a cały rejs trwa raptem 45 minut. Jak się dowiedziałam, od pięciu lat właściciel jednostek zabiega o to, aby uzyskać pozwolenie na pływanie w późniejszych godzinach. I pomyśleć, że w innych, europejskich stolicach rejsy wieczorne, a nawet nocne to standard.
Rejs dzienny pod mostami można odbyć codziennie od godz. 12 do zachodu słońca. Mrozi nieco cena zwykłego biletu, bo to 45 zł za godzinę przejażdżki, a 50% zniżki przysługuje tylko dzieciom do 15 roku życia, więc seniorów raczej nie będzie stać na tę przyjemność, a i przeciętnego warszawiaka również. Ważne - można wykorzystać bon turystyczny!
Natomiast jest to dobra oferta dla zamożniejszego klienta, a dla cudzoziemca - propozycja wręcz darmowa, bo w przeliczeniu bilet kosztuje raptem 10 euro.
Cena rejsu prywatnego, w grupie do 12-13 osób to też znaczny wydatek, bo 1300 zł za godzinę. Wliczone w nią są dwie butelki prosecco, nieograniczone spożycie napojów bezalkoholowych oferowanych przez jednostkę. Jest też możliwość wniesienia własnych procentów, słuchania przyniesionej ze sobą muzyki (system stereo jest na najwyższym poziomie), nagrywania własnym sumptem filmów i robienie zdjęć oraz catering za dodatkową opłatą.
Mnie się przejażdżka podobała i z pewnością jest to ciekawa opcja otwarcia się Warszawy na rzekę, czego wciąż mi mało, ale jednak zdecydowanie dla osób z grubszym portfelem. www.po-wisle.pl, facebook.com/pwisle
Dla większości Polaków wiedza o turystycznych atrakcjach Warszawy ogranicza się głównie do Pałacu Kultury i Nauki, Starego Miasta i Łazienek Królewskich. Może się to zmienić dzięki mieszkańcom i miłośnikom stolicy. Stołeczne Biuro Turystyki (SBT) we współpracy z Warszawską Organizacją Turystyczną ogłasza konkurs na propozycje szlaków po mało znanych atrakcjach Warszawy. Od 24.05.2021 r. do 20.06.2021 r. można zgłaszać własne projekty spacerów po kilku miejscach w wybranej okolicy. Najlepsze pomysły będą promowane przy wykorzystaniu oficjalnych narzędzi informacyjnych miasta. Do wygrania noclegi w pięciogwiazdkowych stołecznych hotelach, kuratorskie oprowadzania i wycieczki po zaskakujących i zwykle niedostępnych miejscach stolicy.
Jak wynika z badań przeprowadzanych co roku na zlecenie Urzędu m.st. Warszawy najczęściej odwiedzanymi przez turystów atrakcjami stolicy są muzea, pałace i najbardziej rozpoznawalne obiekty jak Pałac Kultury i Nauki, PGE Narodowy czy Stare Miasto. Jednak turyści coraz częściej nie chcą poprzestawać na zwiedzaniu najpopularniejszych atrakcji – pragną zanurzyć się w mieście, by choć przez chwilę poczuć się jak jego mieszkańcy i poznać jego autentyczne oblicze.
Aby wyjść temu naprzeciw, SBT (www.go2warsaw.pl) oraz Warszawska Organizacja Turystyczna (https://www.odkrywajwarszawe.pl ) od kilku lat promują lokalne atrakcje miasta w mediach społecznościowych. Tym razem zapraszają do współpracy miłośników Warszawy, którzy są najlepszymi ambasadorami miasta. Konkurs „Perełki Warszawy” ma odsłonić ukryte skarby, dzięki którym klasyczne trasy zwiedzania i atrakcje staną się jeszcze ciekawsze.
Klasyczne trasy zwiedzania i atrakcje nie znikną z ofert miasta, ale dzięki prezentacji „perełek” staną się jeszcze ciekawsze.
Zadanie konkursowe polega na wybraniu kilku miejsc znajdujących się w zasięgu spaceru i przygotowaniu krótkiego opisu danej trasy. Do zgłoszenia należy załączyć zdjęcia wspomnianych atrakcji. Najlepsze 10 tras będzie promowanych oficjalnymi kanałami informacyjnymi Warszawy, natomiast najlepsze trzy trasy doczekają się “ekranizacji” w postaci spotów promocyjnych. Finał imprezy, podczas którego autorzy zaprezentują swoje prace będzie transmitowany online na Facebooku. Prezentacje oceni jury konkursu, jednak publiczność także będzie mogła oddać swój głos na faworytów.
Dzięki wsparciu członków Warszawskiej Organizacji Turystycznej, organizatorzy zabiorą wszystkich 10 finalistów na serię wycieczek po nietypowych i mało dostępnych atrakcjach Warszawy, zaś autorzy 3 zwycięskich prac spędzą noc i skosztują dań w luksusowych stołecznych hotelach, takich jak Hotel Bristol i Hotel Sofitel Victoria oraz Hotel Hilton. Nagrodami są też oprowadzania kuratorskie po muzeach i galeriach oraz upominki, które przywołają uśmiech na twarzy każdego Warszawiaka.
Wszystkie informacje o konkursie, jak i formularz zgłoszeniowy, znajdują się na stronie: https://warsawtour.pl/perelki-warszawy/
Przez pół roku pracy w Wydawnictwie zaniedbałam mój blog. Nie z powodu lenistwa - raczej po prostu nie miałam już siły pisać dla siebie. Teraz znów jestem wolna. W tym sensie, że wykonując inną pracę jestem w stanie poświęcić nieco czasu ItaliAnnie. Zasługuje na to, a przede wszytskim zasługują Czytelnicy, którzy mimo 180 dni ciszy nadal przy mnie trwali. Dlatego teraz chcę Wam to wynagrodzić. Oprócz nowych tekstów zatem przypomnę te, które powstały dla Skarpy Warszawskiej. To kilka wywiadów, w tym ten z pisarką Agnieszką Lis:
Anna Kłossowska: Jest takie powiedzenie, że pozory mylą. Świat „korpoludków", który opisujesz w ostatniej książce jest utkany z pozorów. Co skłoniło Cię do włożenia fartucha chirurga i poddania tej rzeczywistości tak głębokiej wiwisekcji?
Agnieszka Lis: Świat korporacyjnych firm jest rzeczywiście utkany z pozorów. Ich managerowie mówią o wizji i misji, a ja gdy słyszę takie slogany, dostaję dreszczy. To takie korporacyjne piekiełko, zwyczajna iluzja. W istocie bowiem mamy do czynienia z fikcją - tak naprawdę chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze, one są jedynym celem. Nawet inwestycja w rozwój pracownika, całe rozbudowane cykle szkoleń to środek do celu. Pracownik służy do zarabiania pieniędzy. Wyszkolony – będzie zarabiał więcej. On sam kompletnie się nie liczy. Otoczka socjalna odpowiedzialności społecznej jest więc – w moim rozumieniu - wydmuszką. Wiem, zabrzmiało to niezwykle ponuro i gorzko, ale jest efektem moich zawodowych doświadczeń i obserwacji. Kilka lat temu czytałam ciekawy artykuł, inspirowany pracami doktora psychologii Kevina Duttona, autora m.in. książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces". Brytyjski uczony uważa, że aby osiągnąć w dzisiejszych czasach zawodowy sukces, trzeba posiadać zestaw cech często utożsamianych z zachowaniami psychopatów. Zdaniem cytowanego, psychopatia to zjawisko powszechne i coraz bardziej charakterystyczne dla zachodniej korporacyjnej kultury. Zresztą, wystarczy spojrzeć na ogłoszenia rekrutacyjne na stanowiska wyższych managerów. To zwykle lista cech typowych dla psychopaty. Ale dość o tym. Przecież nie wszyscy pracownicy korporacji to przysłowiowe czarne owce. Motywacje do pracy w takich firmach są różne: jedni trwają w tym środowisku ze względów finansowych, niektórzy nie mają innych celów w życiu poza zarabianiem pieniędzy, inni z kolei odnajdują się w nim z powodów towarzyskich. Nie można, i nie chciałabym jednak wszystkich firm i ich pracowników traktować jednako. Są różni. Ale i tak nie lubię korporacyjnego środowiska ;-)
AKŁ: - Cytuję fragment Twojej książki: „W korpoświecie każdy chce być najważniejszy i mówi jak najwięcej, nie dbając o sens wypowiedzi. Byle mówić, byle być słyszalnym. Marketing wewnątrzkorporacyjny, bezsensowny bełkot pełen puszenia się i trzepotania piórkami, które mają sprawiać wrażenie skrzydeł orła, a są nielotami pingwina". To bardzo ostra krytyka korpoświata. Jak rozumiem, jest to pokłosie osobistych doświadczeń – wielu lat pracy w roli handlowca w wielkich korporacjach?
AL: - Mam wrażenie, że relacje wewnątrzkorporacyjne w ostatnich latach jeszcze bardziej się spłyciły. Przyznam, że utrzymuję kontakt z osobami, z którymi pracowałam kiedyś w korporacji i są to dla mnie znajomości bezcenne, ale mogę je policzyć na palcach jednej ręki. Natomiast, o ile się orientuję, teraz już w wielkich firmach takie więzi nie powstają, nie ma na nie czasu, ochoty, jest tylko pęd za zyskiem.
Cały wywiad na stronie: https://www.rytmwarszawy.pl/kultura/agnieszka-lisx-korporacja-to-zlota-klatka-uludy,1386.html
Zdjęcie: FB Agnieszka Lis
To region dla samotnych marzycieli i zakochanych par, pełen nastrojowych zakątków, gdzie same nazwy wywołują przyspieszone bicie serca, a pośrodku wyrasta stolica regionu, dumna Genua pamiętająca o swoim najsławniejszym z synów, Krzysztofie Kolumbie.
Wiele osób utożsamia Ligurię z Włoską Riwierą myśląc o słynnych szerokich, pokrytych złotym piaskiem plażach Wybrzeża Kwiatów, Riviera dei Fiori na zachód od Genui - słynnego z festiwalu piosenki i ruletki San Remo, Imperia z największym kościołem w regionie – Bazyliką św. Maurycego czy Alassio z „mureczkiem”, muretto zdobionym płytkami z autografami sławnych ludzi pomysłu Ernesta Hemingwaya. Tymczasem Liguria to nazwa regionu położonego między włoską Toskanią a francuską Prowansją o powierzchni 5416 km², liczącego 1,7 miliona mieszkańców. Od południa oblewa ją Morze Liguryjskie, od północy graniczy z Piemontem, a od wschodu z Emilią-Romanią. Samo wybrzeże dzieli się na część zachodnią przypominającą kształtem bumerang – od Genui w kierunku Ventimiglia, miasteczka na granicy z Francją i na wschodnią – od Genui w stronę Toskanii, gdzie piaszczystych plaż jest niewiele, ale to właśnie te skaliste wybrzeża upodobali sobie poeci romantyczni z Byronem i Shelleyem na czele. Warto wybrać się ich tropem…
Wiecej w moim artykule zamieszczonym w najnowszym numerze magazynu "ALL INCLUSIVE" - do przeczytania tutaj:
https://www.all-inclusive.com.pl/najnowszy-numer/
Za moich czasów na szkołę mówiło się „buda". Czy teraz też?
Moją "budą" była Szkoła Muzyczna I i II st. im. Karola Szymanowskiego, dziś znana jako Zespół Państwowych Szkół Muzycznych nr 4 im. Karola Szymanowskiego. Położona jest na Żoliborzu w wyjątkowo malowniczym miejscu, bo na skarpie nad Wisłostradą, a za nią rozciągają się hektary Cytadeli, owianej u schyłku PRL raczej złą sławą, bo grasowali w niej „zboczeńcy". Podobnie zresztą, jak w Parku Żeromskiego. Oba te zielone tereny były wówczas dramatycznie zapuszczone. Bezwstydnicy (słowo pedofil wtedy nie istniało jeszcze w uzusie) kryli się w nich za drzewami i gdy widzieli jakąś kobietę, odsłaniali „wdzięki". Sporo tego wtedy było. A jeszcze wcześniej po ulicach miała krążyć legendarna „czarna Wołga" i ponoć porywać dzieci. Takimi też jeździli partyjni kacykowie...
Na Krasińskiego spędziłam długie lata - od pierwszej klasy podstawówki do matury.
To był taki „kombinat", dwa w jednym, "wash and go", czyli nauka przedmiotów ogólnokształcących połączona z edukacją muzyczną. Trudne do pogodzenia, ale dawaliśmy radę, spędzając w „budzie" długie godziny. Rano uczyliśmy się polaka, matmy, „gegry" itd., po południu był czas na indywidualne lekcje muzyki, czyli instrumentu, a właściwie dwóch: głównego i dodatkowego (czyli na przykład trąbki i fortepianu, który o ile nie był głównym, to właśnie był dodatkowym – tylko pianiści nie mieli drugiego instrumentu, bo ich kształcono na drugich Chopinów). Poza tym, w liceum dodatkowo mieliśmy chór albo orkiestrę.
Moja klasa... nasza klasa była „odjazdowa". Malutka, licząca zaledwie 18 osób, ale ileż osobowości i talentów! Nie podam tu nazwisk, bo mnie nikt do tego nie upoważnił, poza jednym, gdyż dziś jest to już uznany artysta, a wiec osoba publiczna. Do nas chodził bowiem Tytus Wojnowicz, już wtedy wybitny oboista. Nosił niemal zawsze wojskowe porcięta, a przez okulary ogarniał świat, w tym nas z życzliwym przymrużeniem oka. To on był autorem części ksywek, jakie nosiliśmy.
Na przykład "Szczota" vel "Szczotencja" zawdzięczała swoją gęstej, równo obciętej blond grzywce. "Szczotę" uwielbialiśmy za poczucie humoru i kolor, jaki wnosiła w szaro-burą, PRL-wską rzeczywistość. Jej ojciec, emigrant mieszkający "za wodą" przysyłał córce barwne, śliczne ubrania, które nosiła z nieudawaną nonszalancją – nikt jej tych ciuchów nie zazdrościł!
"Polakófa" pilnowała czasu lekcji. Niemal co do sekundy. Gdy woźnemu zdarzyło się zaspać, wychodziła z klasy (zabierając po drodze neseser, czyli walizeczkę Tomka) i sama dzwoniła na przerwę.
Szarmancki Marek uczył innych kolegów traktowania nas z szacunkiem, więc czułyśmy się jak damy, przepuszczane jako pierwsze w drzwiach do klasy.
Przerwy międzylekcyjne to był nasz czas. Tomcio, odziany w góralski sweter (z tych, co to podobno w Zakopcu sprzedawali z dodatkiem waty) siadał do rozklekotanego, rozstrojonego „piana" i dawał po klawiszach. Przeważnie były to jego kompozycje. My ruszaliśmy w tany. Najlepsza była Iwoneczka, talentem komediowym przypominająca Ćwikłę, która komicznie drobiąc kręciła bioderkami w rytm starego przeboju Koterbskiej, Parasolki. Takie spektakle zawsze dawała, kiedy lało. Wówczas pod tablicą suszyły się nasze parasole, a ona brała jeden z nich i kokieteryjnie kręcąc na ramieniu, śpiewała.
I wtedy do klasy wpadał „Bąbel", nasz matematyk z krzykiem, że hałas, że niszczymy instrument. Patrzyliśmy na niego z lekką ironią, bo przecież nam, (prawie) muzykom wydawało się, że możemy więcej. A Tomek był wszak w ferworze twórczym!
Z matmy byliśmy wszyscy solidarnie... tępi. Na ostatnim zaliczeniu przed dopuszczeniem do matury było aż 10 dwój na 18 osób, a najlepszy stopień to 3+. Nie pytajcie, jak sobie poradziliśmy na egzaminie dojrzałości, ale wtedy średnia była znacznie wyższa i żadnej „gały"!
Z „Bablem" walczyliśmy przy każdej sposobności. Pamiętam scenę, kiedy zobaczył, że przykleiliśmy orzełkowi na herbie koronę. Polskie godło wisiało wysoko, nad tablicą. - Ty zdejmiesz – wskazał na Tytusa, a może na siedzącego obok Tarpana, genialnego skrzypka, który z oboistą stworzył niezapomniany tandem komentujący (na głos) w piekielnie inteligentny sposób mniej poważanych belfrów. – Ja? My? – Tytus grzecznie wstał, górując wzrostem nad małym, krąglutkim matematykiem. – Nie..., te krzesełka, na których siedzimy są kruche, jeszcze złamię rączkę... Matematyk na takie dictum odpuścił, bo w szkole priorytetem były nasze kończyny górne, chuchano na nie i dmuchano do tego stopnia, że w podstawówce ćwiczyła z nami wychowawczyni, wykonując przysiady w wąskiej spódnicy, a w liceum nie mieliśmy gimnastyki wcale, zaś uprawianie sportów było "niewzakazane"! Teraz bardzo się to zmieniło - szkoła dysponuje w pełni wyposażoną w sprzęty salą gimnastyczną (brawo dyrekcja!).
Wracając zaś do matematyka - po latach, gdy wróciłam do liceum na staż nauczycielski on jeden wykazał się życzliwością i pomógł mi poczuć się lepiej po tej jakże nowej dla mnie, drugiej stronie, czyli w roli belfrzycy. Do tego stopnia, że bawiłam się z "młodzieżą" na studniówce odziana w jakże modny wtedy sweter zrobiony z fragmentów starych, znoszonych szetlandów (znak czasów!):
Pod koniec liceum tworzyły się pary. Byliśmy grzeczni – trzymaliśmy się za rączki, patrzyliśmy czule w oczka i... całowaliśmy się, chowając w przepastnych szafach na instrumenty, które stały na korytarzach. Towarzyszyły nam, nie zawsze romantyczne dźwięki (w zależności od repertuaru) muzyki biegnące ze szkolnych... kibli. Szkoła cierpiała na chroniczny brak sal do ćwiczeń, więc „rozgrywaliśmy się" w WC-ach. Śmierdziało tam sakramencko z muszli klozetowych, bo drzwi od kabin były powyrywane, a nikt w tedy nikt nawet nie śnił o czymś takim, jak odwaniacz czy chociaż płyn do toalet. To był czas pustych półek, kwintesencja dogorywającego systemu, który tylko na sztandarach był najlepszy na świecie. Kibli zresztą też brakowało, zwłaszcza od kiedy jeden dyrekcja kazała zburzyć (dosłownie, kilofami!) za karę, że uczniowie urządzili w nim palarnię. Swoją drogą ciekawe metody wychowawcze!
W liceum obowiązkowy był udział w chórze lub orkiestrze. Obydwoma „zawiadywała" „Marchwica", której wszyscy się bali. Miała niekonwencjonalne metody i pomysły. W stanie wojennym uparła się, aby nasza szkoła wzięła udział w Międzynarodowym Konkursie Chórów w Międzyzdrojach, więc wsiadła do pociągu z 60 licealistami i pojechała z nami na drugi koniec Polski. Obowiązywał zakaz zgromadzeń, który miejscowe władze uchyliły tylko w sali koncertowej, gdzie wszyscy ćwiczyli. Jednak „Marchwica" pewnego dnia stwierdziła, że na jednym ze skrzyżowań (takich bardzo pobocznych, bez ruchu) jest genialna akustyka, więc nas ustawiła, podniosła batutę i zaśpiewaliśmy „Pieśń do Bałtyku", która zaczyna się od słów" Wolności słońce pieści lazur". Szybko przyjechała milicja. Samochód stanął za plecami Marchwicy, a ona nic, dalej machała pałeczką, zaś my darliśmy się na całe gardła w jakimś poczuciu małego zwycięstwa. Bo rzeczywiście MO odjechało. Wygraliśmy wtedy ten konkurs, smarkacze, pokonując dorosłe, w tym zawodowe chóry!
Na orkiestrze „Marchwica" potrafiła wywalić za drzwi tych, co nie przygotowali się na próby okraszając „akcję" kilkoma mocnymi słowami, w których nie przebierała. Jednak efekty miała – nasz koncert abiturientów w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej okazał się rewelacyjny. Orkiestrę zaś emocje tak poniosły, że znacznie szybciej zagraliśmy „Bajkę" Moniuszki, choć jej tempo i w oryginale było szybkie. Prawdziwa „jazda bez trzymanki". Teraz bohaterka tej części felietonu uczy w Akademii Muzycznej i nadal jest genialna...
Na studniówce poloneza tańczyłyśmy wszystkie w długich, czarnych spódnicach, a panowie w garniturach – to był nasz strój galowy w liceum na koncertach chóru i orkiestry. Potem zaś daliśmy przedstawienie – scenariusz naszego autorstwa opowiadał o koszmarnych snach maturzysty w noc poprzedzającą egzamin dojrzałości. Nową muzykę do piosenek z Kubusia Puchatka napisał oczywiście Tomcio. Ja miałam na sobie tunikę w kolorze morskiej wody, wypożyczoną z Teatru Narodowego, który wkrótce spłonął.
Matura. Co tam zwykła matura, banał! Nasza, w muzycznej zaczynała się już chyba w styczniu. Wtedy trzeba było zdać egzamin półroczny, tzw. techniczny z instrumentu głównego, dwa miesiące później przypadała matura z przedmiotów zawodowych: historii muzyki i kształcenia słuchu, w kwietniu egzamin końcowy z instrumentu głównego (ostatni z dodatkowego zaliczaliśmy w III liceum) ... Gdy dojechaliśmy do majowej matury, czuliśmy się po prostu „wypluci". Ach, nasza kochana wychowawczyni – „Angielka" pani Hania. Prawdziwa bohaterka, która niestrudzenie chodziła po sali i brzuchem w ośmiomiesięcznej ciąży osłaniała tych, co akurat, ujmijmy to „potrzebowali dodatkowego wsparcia". Koszmar maturzysty ze szkolnego przedstawienia się nie spełnił, wszyscy zdaliśmy!
Często za cel spacerów po "moim" Żoliborzu obieram właśnie moją "budę". Odnowiona, z dachem lśniącym czerwoną dachówką, pięknie otynkowanymi ścianami, ogrodzona, z placem zabaw w miejsce klepiska, jakie pamiętam z dawnych czasów (na starszym zdjęciu, jakie publikuję jest jeszcze owo klepisko) jest dowodem na to, że to placówka na wysokim poziomie. Świadczy zresztą o tym piękna strona internetowa i FB, z której dowiadujemy się, że dzieci i młodzież biorą udział w rozmaitych konkursach, a dyrekcja i grono pedagogiczne mają pomysł na jak najlepsze nauczanie. To już nie buda, to szkoła. Ale wspomnienie tej mojej dawnej, dramatycznie niedofinansowanej, po prostu bidnej i przaśnej zawsze powoduje, że mi się "oczy pocą".