Wczoraj w Toruniu natknęłam się na takie miejsce. Kto mi wyjaśni, skąd się wzięła kontrowersyjna skądinąd nazwa apteki?
Na razie dowiedziałam się, że liczy kilkaset lat i ma bardzo ciekawy, zwłaszcza w kontekście obecnej nazwy, herb http://www.turystyka.torun.pl/art/688/apteka-radziecka.html
Ile języków obcych znała Anna Wazówna? Cztery według przewodnika, który po zamku w Golubiu-Dobrzyniu oprowadza, sześć jak donoszą rozliczne źródła internetowe czy pięć zgodnie z najnowszą, biografią Wazów pióra wybitnego, szwedzkiego historyka Hermana Lindqvista? Opasłe tomiszcze liczące blisko pół tysiąca stron, wydane nadzwyczaj elegancko przez Marginesy, bo książka jest szyta nie klejona, opatrzona mnogością portretów opisywanych przedstawicieli rodu co przez zdrady i mordy piął się do królewskiej korony nabyłam za 45 zł w zamkowej recepcji. Zaledwie wczoraj, a już dziś od rana musiałam do lektury zajrzeć. Wszystko to zaś za sprawą właśnie mojej imienniczki, wspomnianej Anny Wazówny.
Królewna miała arcyciekawe parentele. Była wnuczką Bony Sforzy i Zygmunta Starego, córką Katarzyny Jagiellonki i Jana Wazy, a więc kolejno księcia Finlandii i króla Szwecji, a wreszcie siostrą znanego wszem i wobec Zygmunta III Wazy. Gdy w roku 1595 Zamek Królewski na wawelu strawił pożar to właśnie Zygmunt III Waza podjął decyzję o przeniesieniu dworu do Warszawy, co stało sie rok później. Ten fakt budzi wiele nieporozumień i w szkołach dzieci uczone są, że tym samym przeniesiona została stolica z Krakowa do Warszawy. Tymczasem wcale nie odbyło sie to tak ekspresowo, ponieważ w grodzie Kraka nadal odbywały się koronacje i przechowywano regalia, czyli insygnia królewskie. Natomiast Warszawa, którą król po 1611 r. uczynił swoim miastem rezydencjalnym, powoli przejmowała od Krakowa funkcje polityczne i dyplomatyczne. Taki podział funkcji pomiędzy oboma ośrodkami trwał aż do trzeciego rozbioru Polski.
Wracając do królewny - jej postać pojawiała nam się i znikała, jak w piosence, przez te dwa dni. Najpierw w Toruniu, gdzie jej kości - na szczęście na fotografii w kruchcie kościoła Najświętszej Marii Panny pokazał dzieciakom lokalny przewodnik. Gdyby komórki wydawały z siebie przy robieniu zdjęć trzask migawki, byłby on zapewne ogłuszający, bo "towarzystwo" prześcigało się wręcz w uwiecznianiu szczątków doczesnych Anny. Nie da się ukryć, takie "widoki" robią na młodej braci największe wrażenie: "ale ma szczękę", "była krzywa", "brakuje jej ręki" - takich komentarzy nie brakowało.
Dzieci są bardziej spostrzegawcze od dorosłych. Dostrzegły więc sokolim wzrokiem, że szkielet jest niekompletny. Dwadzieścia lat temu naukowcy z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu zajrzeli do wnętrza sarkofagu zdobionego jej postacią wykutą w alabastrze, który znajduje się w świątyni (żałuję, że nie mieliśmy czasu go zobaczyć). Okazało się, że rabusie szukający najwyraźniej skarbów dobrali się już do niego wcześniej, z ewentualnymi klejnotami zabierając też rękę zmarłej! Przy okazji okazało się, że panna - nigdy nie wyszła za mąż - cierpiała na skoliozę, która poważnie zdeformowała jej sylwetkę.
Mózg miała za to wybitny - erudytka, ponoć przewyższająca wiedzą brata, któremu wiecznie udzielała konsultacji politycznych, co tak denerwowało ówczesnych możnych, z pasją zajmowała się zielarstwem sama warząc lecznicze mikstury. Sfinansowała publikację pięciu tomów najpoważniejszego dzieła botanicznego przed Linneuszem pióra Polaka Szymona Syreńskiego (1540 stron z opisami 765 roślin). Sam prof. Karol Linneusz, szwedzki lekarz i botanik popełnił już w XVIII w. dwa dzieła przyrodnicze, kluczowe dla dalszych badań w tej materii. Jednak za liczne "aluzje seksualne" w swoich opus (Linneusz badał życie płciowe roślin) dostało mu się niemało od mu współczesnych.
Niedoskonałości ciała kryła Anna pod powłóczystymi sukniami, co pokazuje jej portret już na golubskim zamku. Dlaczego tam? Anna przyjechała z bratem do Polski, gdy objął ją w panowanie, a w lenno dostała dwa leżące nieopodal siebie zamki - w Brodnicy, gdzie potem zmarła i w Golubiu-Dobrzyniu, który z wcześniejszej warowni krzyżackiej przerobiła ze smakiem na renesansową rezydencję mury zwieńczając attyką, co dodało całości lekkości i wdzięku.
Obraz przedstawiający całą postać pani na Golubiu jest jedną z niewątpliwych atrakcji obiektu, gdyż konterfekt namalowany został na drzwiach wiodących do tajemnego przejścia. Jest wąskie i prowadzą przez nie strome schody na wyższe kondygnacje. Zza tego portetu ma się właśnie wyłaniać nocami duch Anny, a raz w roku czyni to podczas balu sylwestrowego - punktualnie o dwunastej aktualna Miss Polonia ubrana w szaty Wazówny.
I nas powitała Anna Wazówna, więc wyraźnie byliśmy jej szczególnie mile widzianymi gośćmi. Zrobiła to subtelnie, jak na wilką panią przystoi. Gdy w podziemiach oglądaliśmy z dzieciakami film o zamku, nagle podmuch wiatru, którego tego dnia nie było - wczoraj panował wręcz nieziemski, ponad 30-stopniowy upał i powietrze stało - nagle otworzył z hukiem małe okienko w bocznej ścianie. Do środka, niczym przezroczysty woal wpłynęła struga mdłego światła, a w nim, pośród pyłków kurzu zawirowały jakieś błyszczące cząsteczki. Wstrzymaliśmy oddech: "Duch Anny Wazówny" - skonstatowało poważnie jedno z dzieci. I ja byłam tego pewna.
Na pożegnanie z zamkiem strzeliliśmy sobie fotkę grupową na dawnym podzamczu, dziś po prostu zielonej łące. Jej ozdobą są liczne armaty, w tym słynna z ekranizacji "Potopu" kolubryna. Do niej to czule przemawiał Kmicic vel Olbrychski "naści piesku kiełbasy", nadziewając lufę prochem. Filmowcy podarowali ją potem właśnie zamkowi w Golubiu.
Dzisiejszy, imponujący wygląd zamku odbudowanego po kataklizmach naturalno-dziejowych i jego bogaty program turystyczno-artystyczny nie byłby możliwy, gdyby nie zaangażowanie Zygmunta Kwiatkowskiego, przez czterdzieści lat kasztelana na zamku - prezesa lokalnego oddziału PTTK, wieczystego użytkownika obiektu.
I jakkolwiek po śmierci tego bez wątpienia wizjonera w polskiej turystyce zapał w pozostałych urzędnikach jakby "oklapł", co krytykowała nierzadko lokalna prasa, to teraz wydaje się, że idzie ku lepszemu. "Moje" dzieci z ciekawością oglądały Salę tortur, może z mniejszą wystawkę gromadzącą dawne przedmioty użytkowe (trzeba by je odkurzyć jednak), ale już obraz wspomnianej Anny Wazówny pędzla Sławomira Jasienieckiego (ilustrujący początek tego posta) i drugi, Mała bitwa pod Grunwaldem autorstwa Tomasza Jana Kwiatkowskiego wzbudziły żywe zainteresowanie.
Mnie osobiście zabrakło przewodników w strojach z epoki co tak się sprawdza w przypadku chociażby Malborka. Przecież panie przebrane za Annę Wazównę robiłyby furorę! Przydałby się również konkretny pomysł na oprowadzanie najmłodszych - może gra terenowa, właśnie jak w Malborku?
Chwała natomiast za kontynuowanie tradycji turniejów rycerskich, za zadbanie o to, aby w recepcji-kasie pojawiła się niezwykle cenna pozycja Hermana Lindqvista "Wazowie historia burzliwa i brutalna" również dlatego, że ten autor historycznych bestsellerów osiadł niedawno w Polsce!
Świetnie też, że zamek szykuje się na 9 czerwca, kiedy to w jego podwojach fetowane będzie 450-lecie urodzin Anny Wazówny (Dzień Szwedzki na Zamku w Golubiu-Dobrzyniu).
https://www.facebook.com/zamekgolubski/
http://www.zamekgolub.pl/
Jutro zapraszam na kolejną z serii moich opowieści. Tym razem o Dubaju. Nad tym przebogatym emiratem przelecimy cessną w godzinę, podczas której odkryjecie jego najskrytsze, niekiedy również wstydliwe tajemnice! Zobaczycie stok narciarski na pustyni, popędzicie na rollercoasterze w paszczę dinozaura, nabędziecie sztabkę złota w sztabkomacie, popłyniecie The Creek, kanałem, od którego wszystko się zaczęło do czasów poławiaczy pereł.
Czekam w Warszawie na Ursynowie w Klubie Przy Lasku - ul. Lasek Brzozowy 2 jutro, czyli 25 maja o godz. 12. https://www.facebook.com/Klub-Przy-Lasku-405150669681833/
Przy okazji czekam, aż Klub zamieści tę informację :)
Będziecie mogli kupić moje książki: Atlas turystyczny Rzymu i Atlas turystyczny Włoch Południowych. Cena 30 zł.
Nic na to nie poradzę. Gdziekolwiek i w jakiejkolwiek roli bym nie jechała, zawsze będę oceniać dane miejsce z punktu widzenia branżowego. Jako potencjalny produkt turystyczny: czy jest to dobrze przygotowana atrakcja turystyczna. Malbork naturalnie "punktuje" już za sam widok z szosy czy z torów kolejowych, a potem na "drugi rzut" oka, gdy dopiero zaczynamy jego zwiedzanie.
Jego monumentalna bryła z czerwonej cegły uruchamia od razu wyobraźnię. Niemal widzimy sceny z "Krzyżaków" Sienkiewicza, choć nie Malbork a Szczytno było sceną najdramatyczniejszych wydarzeń powieści. Natomiast tereny muzeum posłużyły do ekranizacji tej lektury szkolnej, jak również co najmniej 30 innych książek, w tym zaczytanego przez moje pokolenie "Pana Samochodzika i templariuszy". Tu kręcono również "Króla Olch", "Królową Bonę"- jak ten film z genialną rolą Aleksandry Śląskiej się nie starzeje!
Ad rem jednak. Do rzeczy - dla tych, co łaciny nie znają. Przy zamku zorganizowano dwa duże parkingi dla autokarów. Jakże zmyślnie. Jeden niemal tuż przy kasach, w centrum miasta - wcale nie prawda, że trudno tam dojechać, o czym trąbią fora internetowe, skoro dotarł do niego nawet bardzo "gamioniowaty" kierowca jednej z moich grup (zasługiwałby na osobny post, taki dał popis, ale na razie zmilczę). Drugi z kolei za rzeką - blisko do niego tym, którzy zakończyli zwiedzanie i wychodzą z drugiej strony zamku. Wystarczy tylko przejść nowoczesny łuk stalowego mostu zbudowanego tak, że budzi wrażenie lekkości i ładnie komponuje się z samym zamkiem. Dlatego od razu wskazówka dla pilotów wycieczek - grupę wysadzamy na pierwszym parkingu, ale kierowca niech odjedzie na ten drugi. Takie rozwiązanie jest wygodniejsze dla grupy, bo inaczej w drodze powrotnej trzeba obchodzić zamek.
Dobrze zorganizowane są same kasy. Ich obsługa sprawna - osobna dla indywidualnych turystów i wycieczek. Moje dzieci oprowadzały przewodniczki w sukniach dam. Pani Maria Szmit w tej roli - rewelacyjna!
Skrząca dowcipem, kapitalnie opowiadająca dzieje zamku tak, aby zaciekawić małolaty. Zwiedzanie pomyślane zostało w formie gry, podczas której za dobre rozwiązanie zagadki będące wynikiem pilnego słuchania (jak trudno teraz przykuć uwagę młodzieży, każdy wie, kto z nią pracuje) dzieci otrzymywały kolejne literki układające się w zdanie. Po łacinie! Fantastyczny pomysł, bo zaraz zaintrygował moich podopiecznych do zasadniczych pytań: Po jakiemu gadali Krzyżacy? Po krzyżacku? A Wy wiecie?
Sama historia zamku podawana jest w dawkach rozsądnych i w taki sposób, aby jak najbardziej operować samym obrazem. Wiadomo, na młode pokolenie najbardziej oddziałują właśnie obrazki. Jak pomysł zestawienia dużego zdjęcia zniszczeń wojennych i w tle efektu odbudowy - dzieciaki nie mogły wyjść z podziwu, jak zrekonstruowano stare mury. Ja też:
Muzeum Zamkowe w Malborku ma również przejrzystą, nie przeładowaną stronę internetową, na której odpowiednio wyeksponowane są najważniejsze informacje: godziny otwarcia, zakup biletu, wydarzenia, jak chociażby jego nocne zwiedzanie, spektakle światło i dźwięk, ale też właśnie organizowany konkurs historyczny, w którym warto wziąć udział!
Zamek jest wyraźnie zadbany, okolony bujną, starannie utrzymaną zielenią, a alejki czyste. Żadnych walających się śmieci nie dostrzegłam, ani też przeładowanych koszy.
Eksponowana w jego sklepiku-galerii biżuteria z bursztynami wodzi na pokuszenie :) Z trudem powstrzymałam się przed znacznym uszczupleniem zawartości portfela - na naszyjnik, jaki mi się zamarzył lekko wydałabym wynagrodzenie za całą, pięciodniową wycieczkę...
Dostałam informację od mojego zaprzyjaźnionego biura podróży o celu kolejnej wycieczki. I zamarłam. Do Sztutowa? Z dziećmi z czwartej klasy? Jakoś nie mogłam sobie tego wyobrazić.
Mojemu pokoleniu z utrwaloną na lekcjach historii mapą obozów koncentracyjnych II wojny światowej Sztutowo kojarzy się automatycznie z jednym z nich. Tym najdłużej działającym. Założonym już 2 września 1939 r. i działającym nieprzerwanie aż do "wyzwolenia" (faktycznie zamieniliśmy wówczas jedną okupację na drugą, choć nie wszyscy to tak odbierają, nawet współcześnie).
Wiedziałam też "od zawsze", że w Sztutowie działa muzeum obozu, które od kwietnia bieżącego roku zyskało nową, rozszerzoną nazwę doprecyzowującą kim byli oprawcy. A zatem, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Kultury i Nauki: Muzeum Stutthof w Sztutowie. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny (1939-1945).
Sztutowo więc miałam wprasowane wyłącznie jako miejsce bolesnej pamięci. Tymczasem po pierwsze okazało się, że w planie mojej wycieczki z dzieciakami wcale nie było muzeum, właśnie dlatego, że były za małe. I słusznie. W Sztutowie mieliśmy natomiast nocleg w Ośrodku Wypoczynkowym Alga z jak się okazało domową kuchnią (tamtejszy kapuśniak palce lizać!). Ja natomiast wylądowałam, o radości na sąsiedniej kwaterze - dzięki temu nie przeżywałam co dobę zielonej nocy, a mogłam wyspać się do woli "pod potokami gwiazd, pod sosen rzeką" i kumkaniem żab dochodzącym nie wiadomo skąd. Nota bene wygodne te kwaterki z pokojami wyposażonymi w łazienki, z dobrymi materacami na łóżkach, kolorową pościelą z kory i kuchnią. Załatwił mi je nieoceniony dyrektor ośrodka, który nawet znalazł czas, aby pożyczyć mi ciemną nocą samochód, gdy okazało się, że jedno z "moich" dzieci złapało kleszcza i trzeba je wieźć do szpitala w innej miejscowości. Naturalnie w tym miejscu każdy się skrzywi: do lekarza? Z takim bzdetem? Pozornie bzdetem. Wychowawcy nie chcieli ryzykować. Gdyby coś poszło nie tak, odpowiedzialność spada na nich, a taki kleszcz może się jednak zakleszczyć...
Sztutowo ukazało się moim zdziwionym oczom jako fajna, wypoczynkowa wiocha na Żuławach Wiślanych, rozłożona wzdłuż głównej, jednej drogi z zaskakująco dużą liczbą sklepów spożywczych i ciastkarni. A w budce-kiosku z "mydłem i powidłem" nabyłam świetny plecak-worek z nieprzemakalnego materiału w marynarski wzór za jedyne 10 zł. Jak ja kocham takie okazje.
Wieczorem, po przyjeździe pocwałowaliśmy nad morze, choć odległe było od nas o całe 2 km przez gęsty las, który zdawał się nigdy nie kończyć. Młodzież miała tam zorganizowane poszukiwanie bursztynu przy lampach UV - jedną z lokalnych trakcji, jakie przyciągają tu szkolne wycieczki.
Gdy tak patrzyłam z pewnego oddalenia na rozbieganą w poszukiwaniu skarbów grupę, bezwiednie podniosłam do oczu komórkę i zrobiłam zdjęcie. Zatrzymana w kadrze scena skojarzyła mi się z chińskim teatrem cieni. I z ulgą pomyślałam, że nie były to upiorne cienie przeszłości, ale niczym nie skrępowana radość, spontaniczność dnia dzisiejszego. Odczarowałam Sztutowo - odkrywając je na nowo, jako dobre miejsce na letni wypoczynek. Plaże są tutaj szerokie, pokryte drobniutkim, jasnym piaskiem i czyste. Nie tak jak te przereklamowane nad Adriatykiem. Wybieram Bałtyk!
W miniony, wolny i przedłużony weekend weekend majowy chyba wszyscy Polacy ruszyli na podbój Włoch. Takie odniosłam wrażenie już jadąc autokarem z grupą przez Austrię, gdzie na autostradzie mijały nas w większości osobówki i większe pojazdy z rodzimą rejestracją.
Swój "ponte", czyli "most" w postaci dni wolnych od pracy mieli również Włosi. Najbardziej atrakcyjne mety turystyczne Półwyspu Apenińskiego pękały zatem w szwach, przeżywając istny "najazd Hunów" - wielonarodowościowy tłum zalewał ich place, korkował uliczki, zapełniał sklepy z pamiątkami. Spodziewałam się więc słusznie, że Wenecja będzie przepełniona. Stąd w ostatniej chwili zrewolucjonizowałam - w porozumieniu naturalnie z moim biurem podróży - plan marszruty po mieście na wodzie. Zamiast przejazdu pociągiem z Wenecji Mestre na dworzec Santa Lucia (piękny odcinek torów poprowadzony przez lagunę) postawiłam i słusznie na rejs z Punta Sabbioni.
Dla naszej grupy, zakwaterowanej naturalnie w wygodnym punkcie wypadowym na Wenecję Euganejską (Veneto), w Lido di Jesolo było to idealne rozwiązanie. Wybrałam prywatnego przewoźnika, firmę Il Doge i to był strzał w dziesiątkę. Dysponuje znaczną flotą statków różnego kalibru i jak się okazuje, można je zamówić praktycznie na którą godzinę nam się zamarzy. Również nocą!
Dzięki temu nie musiałam się stresować, czy dotrę do portu na czas (po drodze z Lido do Punta mogły być wszak korki!), bo cały statek był nasz i to zaledwie za 5 "jurków" od osoby! Wystarczyło, że zadzwoniłabym z trasy, że się spóźnię i kapitan by zaczekał. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Na zdjęciu poniżej płynę sobie na górnym pokładzie stateczku Il Doge :)
W te pierwsze, majowe dni zmieniono ze względów bezpieczeństwa trasę w kierunku Wenecji - zamiast cumowania w dzielnicy San Marco, przy Riva degli Schiavoni lądowaliśmy przy Fondamenta Nuove. Niby dłuższa trasa do przejścia, ale dla mnie i grupy o ile ciekawsza. Po pierwsze dlatego, że prowadzi przez zaułki, mostki i place Wenecji B, mniej uczęszczanej, a przez to prawdziwszej.
Po wtóre, po tej stronie wysiadało niewielu turystów, więc część marszruty do Placu św. Marka odbyliśmy na luzie, dopiero niedaleko celu wbijając się w strumień turystów.
Sam Plac zalany był dosłownie ludzką masą tym bardziej zwartą, że przecinały go, wijąc się w różne strony kolejki do Bazyliki św. Marka, pałacu Dożów i na Dzwonnicę. Na kilka godzin stania.
My tyle czasu nie mieliśmy. W intensywnym planie na ten dzień przewidziana była jeszcze Padwa!
I... udało nam się ją też odwiedzić! A ponieważ odpływaliśmy już z Riva degli Schavoni, moim "podopiecznym" udało się zajrzeć do wnętrz najsłynniejszego w Wenecji, pięciogwiazdkowego hotelu Danieli (przekształconym w rezydencję dla sławnych i bogatych na początku XIX w. przez friulańczyka Giuseppe Dal Niel - stąd nazwa obiektu). Podobnie jak sama Wenecja, uwieczniona w ponad 700 filmach, i on znalazł się w oku kamery X Muzy. Kręcili w nim m.in. Vittorio de Sica sceny do "Il viaggio" z Sofią Loren i Richardem Burtonem (1974), Lewis Gilbert jedenastego Bonda - "Moonraker" z Rogerem Moorem (1979), a Joseph Losey obraz "Eva" z Jeanne Moreau.