Kilkudniowe pobyty w hotelach w Udine, Pordenone i Gorizii można wygrać w
konkursie organizowanym przez region Friuli-Wenecja Julijska. Szczegóły na
stronie: https://www.facebook.com/DiscoverFVGPoland?fref=ts
Na pustynię Wadi Rum wjeżdżamy w pełnym pędzie
dżipem. Za kierownicą najprawdziwszy Beduin w białej dżalabii i arafatce.
Widać, zaprawiony w manewrach na pustynnym highwayu, bo nadzwyczaj zręcznie
unika zakopania się w czerwony piach.
Pierwszy raz jestem na pustyni. Nie tak ją sobie wyobrażałam. Zamiast
złocisto-żółtych wydm – ostro-pomarańczowo-czerwone góry z piaskowca o
fantazyjnych kształtach. Wyrastają z równiny pojedynczo lub ciągną się murem
kilometrami, osiągając nawet do 1750 m n.p.m. Chwilami przypominają do
złudzenia Monument Valley w Arizonie.
Po arabsku Wadi Rum oznacza Księżycową Dolinę i to jest zdecydowanie
najtrafniejsze porównanie.
Zachód słońca zapala góry żywym ogniem, cień sunie z zawrotną szybkością. Ściga
się z naszą silną grupą pod wezwaniem: czterema damami i jednym, męskim „rodzynkiem”
(nie licząc Hołka w arabskim wcieleniu), zamkniętą w dżipie jak puszce
sardynek. Przy każdej muldzie mamy bliskie spotkania z sufitem. Nie wiem, czy
bardziej boli mnie poobijana głowa czy brzuch, w którym rozwija się prawdziwa
rewolucja. Wreszcie stajemy.
Przesiadam się, albo raczej usiłuję dosiąść wielbłąda. Okazuje się, że to też
dama i w dodatku nieźle wkurzona po całym dniu noszenia na grzbiecie podobnych
mnie białasów. Protestuje więc, rycząc w niebogłosy, a ja zaraz zsuwam się z
jej garbu, bo po prostu żal mi zmęczonego zwierzaka, ale płacę właścicielowi
pełną stawkę za przejazd. Ten zaś, skwapliwie chowając pieniądze do kieszeni,
zaraz zaprasza na przejażdżkę kolejną turystkę, ignorując ryki wielbłądzicy.
Potem lądujemy w oazie i po obowiązkowej, słodkiej jak ulepek, mocnej herbacie
w małej szklaneczce, zgłodniali rzucamy się na przygotowaną strawę. Na stołach
czekają już sterty świeżutkiej pity, kusi humus polany oliwą z oliwek, kuskus,
baranina przyrządzona tak wyśmienicie, że nie czuć tego charakterystycznego,
zazwyczaj odstręczającego mnie zapachu. Na deser zaś słodkie, zmrożone plastry mango
i arbuza.
I nagle wyłania się On. Ali Baba. Serca naszego żeńskiego oddziału miękną jak
gotowane trzy minuty jajka. I choć w wojskowych butach i porciętach w panterkę
przypomina raczej Rambo, jego czarne oczy robią wrażenie tak wielkie, że
odejmuje nam wszystkim mowę.
Znacznie mniejszy zachwyt wzbudza natomiast namiot przystojniaka – welurkowa narzuta
na przepastnym łożu i czerwona róża pośrodku trącą kiczem. Z ciekawością zerkam
na fotę stojącą na bocznym stoliczku i kogo na niej widzę? Alego vel Rambo,
który pręży muskuły w z uśmiechem samouwielbienia…
Więcej
wspomnień z Jordanii już wkrótce w Podróżach małych i dużych. Zachęcam do
lektury.
Już za trzy tygodnie, 21-23 lipca w Parco della Musica
w Rzymie odbędzie się Gelato Festival. Zgromadzi właścicieli najlepszych
lodziarni i wiodących producentów smakowitego sektora. Cały teren podzielony
zostanie na villaggi czyli wioski. W
Villaggio Artigianale, zaprezentowane zostaną smaki wybrane na festiwal, w
Orion Village będzie można odbyć przyspieszony kurs lodziarstwa i dowiedzieć
się czegoś więcej o jego historii, a L’Arte del Gelato to przestrzeń, gdzie
zimne specjały można degustować. Podczas festiwalu zostanie wybrany najlepszy
smak lodów 2013: http://www.gelatofestival.it/roma/
Festiwal Lodów ma też swoje odsłony w innych miastach Włoch: Florencji, Turynie
i Mediolanie.
Biała Pani rezyduje na zamku Loučeň, ale nie straszy w
przeciwieństwie do Ducha Rudla w murach Kačina czy Kata Hermana w grodzie
Kost. Każda z oprowadzających po czeskich zamkach legendarnych postaci dzierży
w dłoni klucz do przeszłości bajecznej…
Jedyne 55 kilometrów drogi na wschód od Pragi i już Biała Pani wita nas na
progu barokowego zamku
Loučeň. Odziana w powłóczystą szatę w kolorze śniegu, w „magicznym“, spiczastym
kapeluszu, jaki wieńczy zazwyczaj skronie wróżek, okazuje się dobrym duchem
pewnej szlachcianki.
Nazywała się
Tereza i pochodziła z zacnego, bardzo starego rodu, Berkové z Dubé,
mającego swój początek jeszcze w mrokach średniowiecza (XIII wiek). Wygnana
z ukochanego zamku, dopiero po śmierci powróciła na stare włości, po
których dziś oprowadza. Na początku funduje doprawdy pyszną zabawę, wiodąc
grupy do... jedenastu labiryntów rozrzuconych po wielohektarowym parku w stylu
angielskim. Bukszpanowy, palisadowy, linowy, kamienny, porośnięty trawą i
wysypany żwirem albo świetlny, dający efekt dopiero po zmroku czy cisowy, tak
wysoki, że nawet Robert Lewadowski by się schował! W tym ostatnim Biała Pani
opowiada dzieciom mit o minotaurze i nitce Ariadny, bo rzeczywiście można się w
nim zgubić. Przechodząc następnie do bogato urządzonych wnętrzodkrywa po kolei tajemnice komnat –
oprócz jednej...
Pomysł wspólnej zabawy „Otwórzcie 13. komnatę“ połączył dziesięć
najpiękniejszych zamków, położonych w różnych zakątkach Republiki
Czeskiej. Po każdym z nich oprowadza postać związana z historią
danego miejsca, a ich galeria może konkurować z oryginalnymi baśniami
braci Grimm. Oślouchy karzeł-morderca Radouš zachęca do odwiedzenia łowieckiego zamku Kozel, u bram klasztoru
Broumov kłania się elegancko uczony syn straszliwego zbója Lotranda, kat Heřman
w charakterystycznym, czerwonym kapturze kryjącym głowę przypomina o ofiarach,
jakie dały kiedyś gardła w grodzie Kost. Zwiedzając jeden z
dziesięciu zamków dostajemy od przewodnika specjalny paszport – błękitną
książeczkę z regułami gry. Na czym ona polega – można przeczytać w najnowszym
numerze miesięcznika „Aktywna Mama”, jak również na stronie - www.otevrte13komnatu.cz/hrady-a-zamky.html
(wersja w języku polskim).
Pizzica i Tarantela - Warsztaty tańców włoskich odbędą się już jutro, czyli w niedzielę 30 czerwca br. w Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim w Warszawie (ul. Jazdów 2). Początek imprezy o godz. 11. Wstęp bezpłatny. Organizatorem warsztatów jest Instytut Kultury Włoskiej w Warszawie.
Muszę uderzyć się w pierś wydatną i wyznać: mia
colpa! Jakżeż można prowadzić bloga z Italią w roli głównej i w zasadzie
jeszcze nic nie napisać o jedzeniu? Już się poprawiam i snuję w związku z tym
kolejną opowieść. Smakowitą tym razem…
Molti
e molti anni orsono… wiele , wiele lat temu (a może wcale
nie tak dużo - zależy, jak na to spojrzeć) mieszkałam sobie na górze Tytana.Piętrowy domek na „kurzej stopce” dzieliłam
jeszcze z trzema Słowaczkami, szalonymi dziewczynami w sensie jak najbardziej
pozytywnym. Dobrze nam się razem mieszkało – poza sypialenkami miałyśmy w pełni
wyposażona kuchnię i pralnię oraz zarośnięty ogród ze zdziczałymi jabłoniami, w
którym rozwieszałyśmy pranie lub w niedzielę prężyłyśmy blade ciała do słońca.
Blade, bo 12 godzin na dobę pracowałyśmy w sanmaryńskich sklepach.
Nie było łatwo tyle czasu wystać na nogach – krzeseł do siedzenia nie
przewidziano, należało bezustannie wypatrywać klientów i „łowić” ich do
wnętrza. Jednak płacono nam znakomicie, a ja jeszcze dodatkowo dostawałam domowy obiad –
żona szefa, Niemka z wojennego jeszcze importu, gotowała tak bosko, jak
szczerze mnie nie znosiła, ale Marino – mój „boss” bardzo ją pilnował, aby nie
pokazywała rogów. Nie mogłam więc narzekać.
W wyczekiwane przez cały dzień wieczory odreagowywałam – albo z moimi
Słowaczkami w pizzerii u Andrei, gdzie regularnie zamawiałam wielką jak koło
młyńskie pizzę vegetarianę z czeskim salami J, albo na
dyskotekach. Niekiedy mój ówczesny
fidanzato zabierał mnie do uroczych lokalików.
I tak w jakąś sobotę po pracy, przed
wolną niedzielą, wyruszyliśmy do Misano Adriatico, nadmorskiej miejscowości w pobliżu
Rimini, aby wylądować tym razem w jakimś
mocno dla mnie podejrzanym miejscu. Drzwi wejściowe lokalu nie zachęcały –
zwieszały się z nich plastikowe paski. W środku, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła
mi się w oczy, był katafalk ze szklaną trumną pośrodku. Pustą. Następna sala była
już zwykłą trattorią z drewnianymi, długimi stołami, wokół których na ławach
siedziała lokalna młódź.
Wybraliśmy jakiś skrawek wolnego jeszcze miejsca przy jednym ze stołów. Zaraz
też pojawił się kelner i położył przed nami papierowe serwety, będące zarazem
menu. Moją uwagę przyciągnął napis Transilvania, który okazał się nazwą lokalu
i motto z „Piekła” Dantego – Lasciate ogni
speranza. Zafascynowana, zatopiłam się w lekturze jadłospisu, który,
dopiero teraz, jak się zorientowałam, był po prostu upstrzoną rysuneczkami
nietoperzy… klepsydrą. – Peccati gravi, grzechy
ciężkie – czytałam. – Come etiliche:
Lucifer, Delirium tremens, Pater noster, Satan gold – piwa spod
diabelskiego i boskiego znaku w tym lokalu nie brakowało. Następnie „szły” analcolici, trunki bezalkoholowe: Vampire Kiss, Tenebre, Nosferatu. Ale
ja byłam przede wszystkim głodna, więc od razu przeszłam do Intossicazioni alimentari, zatruć
pokarmowych wybierając Pipistrelli Naghet czyli kawałki opiekanego kurczaka,
podczas gdy mój chłopak zdecydował się na panino Cadavere czyli Kanapkę z Trupa
z salami, karczochami i serkiem fontina. Nie mieliśmy ochoty na pizzę, choć
nazwy brzmiały zachęcająco: Esorcista,
Diavola, Pizza del Pipistrello czyli kolejno egzorcysty, diabelska i nietoperza.
Natomiast jako admiratorka warzyw zajrzałam łakomie do Cul-in-Aria
(Odsłoniętego Dupska – pardon!), bo tam znalazłam moją ukochana insalata mista. Deseru też nie mogłam
sobie darować – 3 Palle di Satana
czyli jaj szatana – bigne’ nadziewane czekoladą brzmiały rzeczywiście dobrze,
choć dolci erotici a sorpresa czyli
erotyczne słodkości i to jeszcze mające być niespodzianką, też mnie
intrygowały.
Pochłonięta tak niezwykłą lekturą jakoś nie zarejestrowałam do końca znaczenia
pytania, jakie padło zza moich pleców: - Chcesz pogłaskać boa?
Dopiero, gdy ktoś postukał mnie w plecy, odwróciłam głowę. Tuż przed moim nosem
błysnęły zimne oczy węża. Język w otwartej paszczy niemal muskał mój nos.
Wydałam z siebie niekontrolowany wrzask, ale odpowiedzią był zbiorowy rechot.
Dopiero potem dowiedziałam się, że w tak niekonwencjonalny sposób witany był
każdy nowy gość tego lokalu, który, z tego co wiem, oparł się włoskiemu
kryzysowi i nadal działa. A menu wisi teraz na honorowym miejscu w mojej kuchni…
W ten sposób pragnę zainaugurować jednocześnie nową
zakładkę w moim blogu, którą nazwę Peccati di gola – Kuchnia. Staram się zgromadzić
w niej te wszystkie lokale z kraju i świata, których menu i wystrój zarazem
szczególnie pozostały mi w pamięci. Już dziś wieczorem szukajcie Miłe Panie i
Panowie bardzo mili też, pierwszego adresu i zdjęć absolutnie wyjątkowego miejsca…
Miłej, słonecznej soboty!
W nadchodzący weekend 29-30 czerwca w La Spezia odbędzie
się sagra „Liguria da bere” czyli
lokalne święto wina. Jest to okazja do skosztowania wina wytwarzanego w 4000
tysiącach małych firm regionu, na terytorium którego znajduje się 600 ha winnic.
Tutejsze wina DOC to m.in.: Cinque Terre (białe), Colli di Luni (białe,
czerwone, czerwone riserva i Vermentino), Colline di Levanto (białe, czerwone),
Golfo del Tigullio (m.in. spumante), Riviera Ligure di Ponente i in. http://www.sagre.liguria.it/public/2013/06/4495.aspx
Rok 2013 w Liptowskim Mikułaszu jest rokiem
Janosika. W marcu upłynęło 300 lat od sądu i skazania legendarnego
zbójnika kapitana w mieście Liptowski Mikułasz. Z tej okazji odbędą
się liczne imprezy związane z Janosikiem – wystawy, przedstawienia teatralne,
warsztaty twórcze, pochody kostiumowe, pochody przez miasto. W Liptowskim
Mikułaszu w miesiącach lipiec – sierpień odbędą się regularne bezpłatne pokazy
z przewodnikiem o nazwie Janosikowa droga. www.slovakia.travel, www.mikulas.sk
Od 10 sierpnia br. nasz przewoźnik będzie
oferować loty na trasach dalekiego zasięgu wyłącznie Dreamlinerami. Do
dyspozycji LOT-u będzie pięć Boeingów 787 Dreamliner – ostatni ma przylecieć do
Warszawy pod koniec lica br. W ten sposób po ponad 20 latach służby we flocie
PLL LOT Boeingi 767 zostaną wymienione Boeingi 787 Dreamliner. (Źródło: PLL LOT)
Chyba każdy z nas
oglądał znakomity, amerykański thriller Milczenie
owiec, w którym doradcą agentki FBI granej przez Jodie Foster był
psychopatyczny morderca Hannibal Lecter – w tej roli genialny Anthony Hopkins.
Sequelem tego filmu jest Hannibal” w reż. Ridleya Scotta, a akcja toczy się we
Florencji, gdzie zbiegły z więzienia Lecter, przez nikogo nierozpoznany,
pracuje jako kustosz w muzeum. Do czasu, kiedy jego tożsamości nie odkrywa
komisarz policji Rinaldo Pazzi. Z tych Pazzich - potomka wielkiego,
florenckiego rodu Pazzich, którzy w pewnym momencie zapragnęli wyeliminować
Medyceuszy i przejąć władzę w mieście. Zyskali przy tym wsparcie samego
papieża! Projekt zamachu wydawał się szalony, tak jak ich nazwisko (po włosku pazzo znaczy właśnie szalony). Zorganizowano
go w tutejszej katedrze (Duomo). Sygnałem do ataku było błogosławieństwo
wiernych kończące Mszę św. – wtedy na modlących się jeszcze Medyceuszy rzucili
się siepacze Pazzich. W krwawej rzezi zginął Juliusz Medycejski (Giuliano di Piero de' Medici), brat słynnego Wawrzyńca (Lorenzo
di Piero de' Medici), za którego
Florencja przeżywała swój złoty wiek – stąd jego przydomek Wspaniały (il
Magnifico). Sam Wawrzyniec uszedł z życiem, barykadując się w zakrystii i
uratowała go odsiecz. Potem nastąpił krwawy odwet, z samosądami na ulicach.
Miasto spłynęło krwią, ale Medyceusze się ostali.
Piekielnie inteligentny Hannibal Lecter musiał znać tę historię, dlatego
mordując depczącego mu po piętach Pazziego, przewidział dla niego szczególnie
teatralną śmierć, wieszając ofiarę na murach Galerii Uffizi. Spacer w towarzystwie
Lectera po Florencji Medyceuszy to okazja do poznania najsłynniejszych jej
miejsc – ja czynię to za każdym razem, kiedy goszczę w stolicy Toskanii.
Istnieje zresztą specjalny szlak śladami Hannibala: Hannibal Lecter’s Florence,
promowany przez regionalną agencję turystyki: http://www.turismo.intoscana.it/intoscana2/export/TurismoRTen/sito-TurismoRTen/Contenuti/Itinerari/visualizza_asset.html_134033927.html
Podczas gdy w naszym internecie zawrotną karierę robi filmik pokazujący
kaszubski obyczaj kłaniania się feretronem, ja chcę polecić inny, prosto z Italii. Dokumentuje on nietypową procesję,
odbywającą się co roku w Niedzielę Wielkanocną w Sulmonie w regionie Abruzja.
Nietypową, gdyż niosący figurę Matki Boskiej nagle podrywają się do biegu, tak
potrząsając przy tym jej postacią, aby jej nie upuścić, ale jednocześnie
sprawić, że z jej ramion spadnie na ziemię peleryna. Procesja ma swoją nazwę –
Madonna, che Scappa czyli Uciekająca Matka Boska.
Tradycja tego obyczaju sięga co najmniej 1861 roku, z którego pochodzą zapiski
na ten temat. Odtwarza spotkanie Matki Boskiej ze Zmartwychwstałym Chrystusem. Cały
rytuał ma początek z kościele S. Maria della Tromba, skąd, po Mszy św. celebrowanej
przez biskupa, wychodzi procesja zorganizowana przez konfraternię Matki Boskiej
z Loreto. Na placu Garibaldiego zgromadzony tłum formuje pośrodku specjalny
korytarz – przejście dla głównych aktorów procesji – spektaklu. To figury św.
Piotra i św. Jana – ten ostatni udaje się do Matki Boskiej, aby poinformować ją
o zmartwychwstaniu jej syna – stukając we drzwi kościoła, za którymi skryta
jest figura Madonny. Tymczasem, zgodnie z legendą, kobieta początkowo nie
wierzy słowom apostoła, więc w sukurs przychodzi mu św. Piotr. Gdy wreszcie
Matka Boska daje się przekonać – chce go jak najszybciej zobaczyć i dlatego jej
figura „biegnie” przez środek placu, do figury Chrystusa stojącej pod
baldachimem na jego końcu. Towarzyszy jej stado gołębi wzbijających się w
niebo. Symboliczne zrzucenie płaszcza, to pożegnanie się z noszoną po zmarłym
żałobą.
1500 winnic, w których produkuje się łącznie 800
milionów butelek wina. W tym osiem obszarów DOC i trzy DOCG - tak reklamuje swój produkt najbardziej na północny-wschód wysunięty region Włoch. Dziś na jego, uruchomionej zaledwie przed kilkoma dniami polskiej wersji strony FB Discover Friuli Venezia Giulia - Poland, zapowiada mnóstwo informacji na temat lokalnych win.
Od pierwszych dni wakacji na stronie ibis.com można
zarezerwować pokoje w hotelach ibis, ibis Styles i ibis budget w niższych niż
dotąd cenach. Więcej w zakładce: Tańsze wojaże. (Źródło: GHO)
Mój debiut na
pokładzie samolotu był wyjątkowo, jak na dziecko, wczesny. Miałam zaledwie trzy
miesiące, zaś podróż okazała się konieczna. Zaraz po urodzeniu zdiagnozowano u
mnie „przypadłość”, która mogła skazać mnie na życie na wózku lub poruszanie
się o kulach. Mimo braku jakichkolwiek znajomości, zdeterminowana mama
wyszukała dla mnie specjalistę w dalekim Poznaniu, tak więc w ciągu pierwszego
roku życia odbyłam LOT-em więcej wojaży niż niejeden dorosły podczas całego
jego trwania.
Pokochałam
samoloty. Stewardesy dawały mi cukierki, piloci zapraszali do kokpitu, a
przynajmniej się ze mną witali, gdy przekraczałam „magiczne” drzwi lśniącej
maszyny. Nie bałam się wcale. Wręcz uwielbiałam ten moment, gdy samolot, na
pasie powoli nabierał prędkości, a mnie przy starcie wgniatało w fotel.
Latałam w
dzieciństwie całkiem sporo, gdyż mama wszystkie oszczędności wydawała na wojaże
– nad ciepłe morza, gdzie wywoziła mnie z powodu astmy. Naturalnie w czasach
PRL głównie do demoludów.
Dlatego pełna
entuzjazmu wprost nie mogłam się doczekać, kiedy polecę sama – bez rodziców. I
taka okazja nadarzyła się chyba, gdy miałam 12 lat. Na lotnisko odwoził mnie
ojciec. Samochodem. Cieszyłam się na te wspólne pół godziny, bo wtedy miał już
drugą rodzinę i rzadko się widywaliśmy. Imponował mi – kapitan mórz wszelakich
z patentami i międzynarodową sławą fachowca w swojej dziedzinie. Gdy wpływał do
Cannes na festiwal, prowadząc łódź jakiegoś szwajcarskiego miliardera, miejsce
zawsze się dla niego znajdowało mimo 100-procentowego obłożenia. Mogłam tylko o
tym wszystkim posłuchać – nigdy nie popłynęliśmy razem w rejs…
Mój ojciec zawsze
wspaniale opowiadał, odrobinkę przy tym konfabulując, lecz czynił to w uroczy
sposób, więc wszyscy mu wybaczali. Lubił występować z pozycji znawcy przedmiotu,
więc naturalnie jadąc ze mną na Okęcie, musiał popisać się swoją wiedzą na temat
samolotów. – Czy wiesz, kochanie, że samoloty najczęściej spadają podczas
startów i lądowania? – zagaił mój rodziciel, a ja jakoś poczułam się dziwnie
nieswojo. On jednak nawet nie dostrzegł mojego niepokoju, tylko swobodną ręką
prowadząc amerykańską gablotę, którą sprowadził sobie z „Ju-Es-Ej”, tokował
dalej: - Te Iły, które teraz mamy są znacznie gorsze niż Boeingi. Zresztą to
właśnie Ił się rozbił ostatnio na lotnisku na Okęciu - dodał. To była słynna katastrofa, w której zginęła
moja uwielbiana Anna Jantar. Spotkałam ją poprzedniego lata w Ustce i podziwiałam
z daleka wielką damę polskiej piosenki, zadającą szyku zagranicznymi kreacjami,
jakich próżno było szukać na pustych półkach. Od wypadku upłynęły zaledwie
cztery miesiące…
Tym razem nie
starałam się wsiąść do samolotu pierwsza. Wręcz przeciwnie, ociągałam się, jak
mogłam, a gdy zapięłam już pasy poczułam, jak potnieją mi dłonie.
- Boisz się, dziewczynko? – zapytała mnie śliczna stewardesa i obdarowała
jednym, nadprogramowym cukierkiem. Ale smak landrynki nie pomógł. Czułam, jak
żołądek mi się wywraca i gdy tylko osiągnęliśmy wysokość przelotową, pognałam
do toalety… Po półtorej godziny wysiadłam na Fiumicino zupełnie wykończona, a
beztroska opowieść tatusia kosztowała mnie kolejne 10 lat lęków podczas
latania. Wreszcie udało mi się je pokonać, paradoksalnie klin klinem, czyli
podczas jakiś wyjątkowo ostrych turbulencji, jakie towarzyszyły mi podczas
rejsu Aeroflotem z Hawany do Moskwy.
Piszę ten tekst nieco ku przestrodze, bo
rozpoczynają się właśnie wakacje i wielu rodziców wsiądzie z dziećmi do
samolotów. Niektórzy po raz pierwszy. Przy okazji polecam też tekst o
podróżowaniu z maluchem samolotem w moim blogowym Poradniku urlopowicza.
Wysokich lotów!
Pierwszy raz usłyszałam ich utwory dzięki mojej „psiapsióle”
z liceum muzycznego, do którego swojego czasu razem chodziłyśmy. Gdy po latach
spotkałyśmy się w Austrii, dokąd wyemigrowała (jak spora część mojego
pokolenia) – zatrzymałam się u niej na dwie noce w drodze do Włoch – pochwaliła
się nowym odkryciem.
To było właśnie kaseta Rondo’ Veneziano, kameralnego zespołu, stworzonego w
1979 roku przez pianistę, kompozytora i dyrygenta Gian Piera Reverberiego. Na
świecie odniósł nieprawdopodobny sukces – 25 mlnsprzedanych płyt, bowiem znalazł sposób na upowszechnienie
muzyki klasycznej.
Pomysł genialny w swojej prostocie - otóż wykorzystał panującą wówczas już modę
na pop, i wszystkie utwory, będące adaptacjami dzieł starych mistrzów weneckich
z okresu baroku zaprezentował w nowej aranżacji.
Sam zespół – siedem pań i dwóch panów - też dostał kostiumy z epoki i peruki,
co stało się ich znakiem rozpoznawczym. Nota bene – słyszana w tle orkiestra to
nie żaden playback, bo 9 muzyków wspomaga w rzeczywistości dodatkowa,
20-osobowa grupa wykonawców.
Każdy utwór to perełeczka, bo nierozerwalnie związany jest z miastem na wodzie
i za każdym razem opowiada inną historię – a to Casanovy, a to jednej z postaci
Commedia dell’arte. Są też pezzi poświęcone
zabytkom jak Ca’ d’Oro czyli słynnemu palazzo nad Canal Grande, ale i gondolom
sunącym majestatycznie po kanałach czy „pierwszym światłom dnia nad laguną”. Pozornie
różne, mają jedną wspólną cechę – napisane są w formie ronda.
Z czasem zespół zajął się też aranżacją dzieł muzycznych gigantów jak Vivaldi
czy Bach, aby wreszcie zdobyć się na międzynarodowy projekt. Płyta „Marco Polo”
podobnie jak jej bohater, wenecki kupiec odbywa podróż przez kultury i
kontynenty – słychać na niej tybetańskich mnichów, mongolską muzykę ludową i
orientalne instrumenty.
Miłego słuchania do poduszki życzę wszystkim Paniom, a i
Panom bardzo miłym też.
Ta trójkątna
kanapka z tostowego pieczywa kojarzyła mi się przez lata z Italią. Może
dlatego, że był to zazwyczaj pierwszy sandwich jedzony na włoskiej ziemi po
przekroczeniu granicy w Udine. Zawsze w tym samym Autogrillu.
Dziś naturalnie tramezzini można skosztować i w
polskich barach, przynajmniej w większych miastach. W latach 80. nad Wisłą
nawet o takich frykasach się nie śniło. Natomiast już za południową granicą, u pogardliwie
nazywanych przez nas „pepiczków”, garmażerka stała na zaskakująco wysokim
poziomie – ach, te malutkie kanapeczki z szynką i majonezem!
Tak więc, gdy już
znalazłam się w owych odległych terazdla mnie jak inna galaktyka, czasach, jakimś szczęściem w Italii, porzucając na
chwilę najsprawiedliwszy i najlepszy z ustrojów - we
wspomnianym Autogrillu biegłam prosto do przeszklonej lady i szukałam wzrokiem
mojego tramezzino. Koniecznie
krewetkami, majonezem i rukolą. A potem mama musiała wysupłać z portmonetki 3
mila lire. Jakżeż mi to tramezzino
smakowało – chlebek był świeżutki i takież dodatki. Wszystko wprost rozpływało
się w ustach…
Potem już tak się
złożyło, że samochód zamieniłam na samolot i wiele lat nie gościłam w „moim”
Autogrillu. Nawet podczas przejazdów autostradą tak się jakoś składało, że te posti di ristoro omijałam. A jeśli, to
tylko w biegu „zaliczałam” bisognini,
ewentualnie dłużej „popasając” w części sklepowej, bo tam zdarzały się dobre tascabili za równie korzystną cenę. W
ten sposób zaopatrzyłam się w kilka pozycji z klasyki literatury, którą
namiętnie kolekcjonuję.
Aż wreszcie,
ostatnio znów zdarzyło mi się odwiedzić Autogrill. Co prawda nie ten przygraniczny,
ale na autostradzie Teramo-L’Aquila-Rzym (A24). Dochodziło południe i głód zaczął mi już
doskwierać – ale nie tak jednak, jak w
znanej reklamie, (pora na głoda), gdzie, aby się rymowało poświęcono zasady
gramatyki. Na próżno jednak szukałam mojego tramezzino
z krewetkami. Za szybą piętrzyły się co prawda panini, ale przeważały te z surgelati czyli mrożonymi kotletami.
Same bułki czy raczej buły też wyglądały na niezbyt świeże. Do wyboru miałam etta pizzy margherity, również
rozczarowujące.
Jakoś smutno mi się
zrobiło w tym Autogrillu, który, jak całe moje Włochy dopadł kryzys –
bestsellery za 10 euro też wymiotło. Tylko espresso
pozostało takie samo, aromatyczne i stawiające od razu na nogi.
Lufthansa wprowadza pięć dodatkowych połączeń w tygodniu z Rzeszowa do
swojego portu przesiadkowego we Frankfurcie i podwaja liczbę lotów z Poznania.
Nowe połączenia na trasie Frankfurt-Rzeszów zostaną uruchomione 12 września br.
Pięć rejsów w dni robocze oraz jedno dodatkowe w niedziele, dadzą łącznie 11
rejsów tygodniowo. Liczba rejsów na trasie Frankfurt-Poznań została podwojona z
jednego do dwóch dziennie. Połączenia z obu miast są obsługiwane przez nowoczesne samoloty typu CRJ 700 w konfiguracji Klasy Biznes i Klasy
Ekonomicznej.
Połączenia Lufthansy do/z Rzeszowa (od 12 września
2013 roku): RejsTrasaOdlot*Przylot* Dzień wylotu LH1387Rzeszów-Frankfurt06:4008:30pon.- pt. LH1385Rzeszów-Frankfurt13:3015:20pon.- pt.
LH1384Frankfurt-Rzeszów11:1512:50pon.-pt.
LH1386Frankfurt-Rzeszów21:1522:50pon.- pt.
Połączenia Lufthansy do/z Poznania (od 10 października
2013 roku):
RejsTrasaOdlot*Przylot*Dzień wylotu LH1389Poznań-Frankfurt10:4512:10codziennie LH1391Poznań-Frankfurt18:1519:45codziennie
Pozostaję
dziś w regionie Friuli-Wenecja Julijska, a w związku z mizerią w TV (programową
i tą spowodowaną burzą, która wyłączyła mi TV z użytku) sięgam po lekturę. Mój
wybór pada na ulubioną „Rebekę” Daphne du Maurier. Opowiada ona historię
miłości ubogiej guwernantki do hrabiego Maksa de Winter, skrywającego ponurą
tajemnicę z przeszłości. W 2007
r. reżyser Riccardo Milani, przy wsparciu państwowej telewizji RAI z dobrym
skutkiem stawił czoło pierwowzorowi Alfreda Hitchcocka (z 1940 r.), kręcąc film
Rebecca – la prima moglie
(Rebeka-pierwsza żona) , a na siedzibę Maksa de Winter – Manderley wybrał
Castello di Miramare w Trieście.
Pomysł
był świetny, bo zbudowany na wcinającym się w zatokę półwyspie, zamek był przed
wiekiem świadkiem innej, prawdziwej i tragicznej w skutkach miłości. Wzniesiono go w drugiej połowie XIX w. z
rozkazu arcyksięcia Maksymiliana. Zamieszkał tu na krótko wraz z żoną,
księżniczką belgijską Marią Charlottą Koburg, gdy cesarz Franciszek Józef
pozbawił go stanowiska wicekróla. Ich podobno szczęśliwe małżeństwo przerwała
śmierć Maksymiliana rozstrzelanego w Meksyku w 1867 roku. Charlotta wróciła tu
na chwilę po śmierci męża i zmarła wskutek choroby umysłowej w 1927 roku. Dziś
śnieżnobiały, eklektyczny budynek – prawdziwe architektoniczne cacko z
wieżyczkami, flankami i balkonami, otoczony zielenią ogrodów oraz stajniami
widać z każdego punktu wybrzeża w Trieście. Wnętrza to piękny przykład
królewskiej rezydencji, utrzymanej na najwyższym poziomie, co można było podziwiać
również we wspomnianym filmie. Jednak zamiast palącego tu zazwyczaj słońca,
Milani funduje widzom mgłę – taką, jaka powinna być w angielskim Manderley.
Efekt jest niesamowity, a sam film godny polecenia.
Powiem tak – o górach we Friuli-Wenecji Julijskiej
jeszcze stosunkowo do niedawna miałam pojęcia nikłe. Zawsze wybierałam po
prostu Dolomity w sąsiadującym regionie. Natomiast, gdy po raz pierwszy
zawieziono mnie w Alpy Karnijskie i Julijskie, a potem wyżej, w Dolomity
friulańskie straciłam po prostu głowę.
Ile możliwości aktywnego wypoczynku! O niektórych dyscyplinach nawet nie wiedziałam,
że istnieją.
Absolutnie
wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju jest hydrospeed, zrodzona przed pół
wiekiem we Francji dyscyplina, zaliczana do sportów ekstremalnych. Polega ona
na spływaniu w dół rwącej górskiej rzeki przy użyciu specjalnej deski,
działającej na zasadzie boi. Poza tym śmiałek zaopatrzony jest w kask i
kamizelkę ratunkową.
W FVG (skrót od włoskiej nazwy, Friuli-Venezia Giulia czyt. Frjuli-Wenecja
Dżiulja) odkryłam też pony i dog trekking! Namówiono mnie również na
wspinaczkę, choć, wyznam, mam lęk wysokości (cały czas staram się z nim
dzielnie zmagać!)
Zapraszam do obejrzenia i, koniecznie, polubienia zaprzyjaźnionej
z moim blogiem, nowopowstałej stronki regionu Friuli-Wenecja Julijska w języku
polskim, na której Miłe Panie i Panowie bardzo mili znajdą mnóstwo propozycji relaksujących,
ale nie rozleniwiających wakacji: https://www.facebook.com/DiscoverFVGPoland?fref=ts
www.facebook.com/DiscoverFVGPoland?fref=ts Miłe Panie i panowie bardzo mili też. Jeszcze przed spaniem zapraszam na
nowiutką odsłonę polskiej wersji strony regionu Friuli-Wenecji Julijskiej na
FB. Informacji jest na razie kilka, ale za to jakie! I złote, piaszczyste plaże
Grado oraz Sabbadoro, i zabytki Akwilei.
Nie brak też emocji zapierających dech
w piersiach czyli popisów Frecce Tricolori - niezwykłego, narodowego Zespołu
Akrobacyjnego Sił Powietrznych Włoch. Stacjonuje on w bazie w Rivolto, którą
można zwiedzać. Do czego ja, wielka admiratorka maszyn latających, która
siedziała już (acz nie leciała) w Gripenie, F-16 i Mirage’u, gorąco namawiam!
Lato za progiem i
wszyscy jedziemy do Włoch, prawda? Podaję kilka namiarów na miejsca, gdzie ceny
dostosowane są do naszych kieszeni.
Po pierwsze strona Bresciatourism (www.bresciatourism.it)
czyli prowincji Brescia. Stolica tej prowincji, czyli miasto Brescia oddalona
jest zaledwie godzinę drogi od Mediolanu i Werony, a półtorej godziny od
Wenecji. Znajduje się niemalże na skrzyżowaniu autostrad europejskich,
łączących Francję z Austrią (z zachodu na wschód), Niemcy i Europę Środkową z
Rzymem (z północy na południe). W pobliżu znajdują się lotniska Bergamo Orio al
Serio (40 min.), Weronie (40 min.), Mediolanie Linate (godzina) i Mediolanie
Malpensa (dwie godziny).
Na wspomnianej stronie Bresciatourism zawarto listę hoteli i kempingów z „rozsądnymi”
cenami (zakładka Dormire, z rozpisaniem na wszystkie możliwe formy noclegu).
Skąd taka inicjatywa? – otóż Brescia, jako prowincja słabo nad Wisłą znana,
bardzo się teraz u nas promuje, stąd ta okazja. Ja polecam szczególnie Villaggio
Turistico Vo’ w Desenzano del Garda,
letniskowym kurorcie nad jeziorem Garda dla każdego, które oferuje zarówno
apartamenty (75 z kuchnią): www.voit.it, jak i kemping: www.campeggiovo.it
Propozycje dla turystów zostały przygotowane w trzech językach. Należy
kontaktować się z paniami: Adą Brontesi lub Sarą Oliosi. Wioska turystyczna
udostępnia ogromny park zabaw dla dzieci, korty tenisowe, boisko do gry w piłkę
nożną, „szlak zdrowia” na łące oraz, naturalnie plażę z możliwością
wypożyczenia sprzętu wodnego.
Propozycją dla nieco zamożniejszego
klienta jest Chervo’ Golf Hotel Spa&Resort w Pozzolengo, również nad Lago
di Garda, gdzie jednak ceny są niższe niż na tak wysoki standard: www.chervogolfsanvigilio.it Gość nocuje w jednym z 75 pokoi
hotelu 4-gwiazdkowego, mając do dyspozycji spa, centrum sportowe, siłownię i
basen, a każdego dnia może postrzelać w innym miejscu, bo hotel reprezentuje
dziewięć pól golfowych z prowincji Brescia ulokowanych nad jeziorem Garda.
Aktualne informacje o
okazjach cenowych dotyczących noclegów na stale aktualizowanej stronie Tańsze
wojaże.
Przy okazji polecam
moje książki: „Europa za pół ceny” i „Włochy jakich nie znacie”, gdzie zawarłam
sporo adresów ciekawych i tanich noclegów w Italii.
Szykuje się kolejny, upalny dzień, a więc
najlepszym miejscem do jego spędzenia byłby park czy ogród. Ja zapraszam tego
poranka o ogrodów Villa Durazzo, XVII-willi charakterystycznej dla
liguryjskiego, zachodniego wybrzeża – czyli tego położonego pomiędzy Genuą
Kolumba, a La Spezia, gdzie ongiś jachtem „rozbijali” się Shelley i Byronem
(nota bene ten pierwszy rzeczywiście stracił życie pod czas jednej z takich
morskich eskapad). Willa – dziś szykowne miejsce ślubów, sama pełna fresków, kandelabrów
wyprodukowanych z weneckiego szkła w Murano i antyków, otulona jest angielskim
parkiem. http://www.villadurazzo.it/
Nie policzę, ilekroć przemierzałam jego
żwirowe, starannie utrzymane alejki otoczone mirtowymi żywopłotami, wydającymi
w południe wyjątkowo intensywny zapach. Znużona upałem przysiadałam na
drewnianych ławeczkach pod białymi, marmurowymi posągami bogiń. Podziwiałam
wzorzyste, spotykane jedynie w Ligurii, wzorzyste „kobierce” układane z marmuru
i łupku – tutejszego produktu „doc” wydobywanego w kopalniach Val Fontanabuona.
A potem, o zachodzie śledziłam malutkie
światełka, migocące na morzu, rozpościerającym się malowniczo u moich stóp – z tarasu
parku rozciąga się obłędny widok na Mar Ligure - mâ Ligure, jak
nazywają je tubylcy w lokalnym dialekcie.
A przede wszystkim na „Santa” jak my w naszym
studenckim żargonie nazywaliśmy Santa Margherita Ligure, jeden ze znanych
kurortów wybrzeża, z którego tylko 5 km dzieliło nas od trochę snobistycznego,
ale urokliwego Portofino.
W Santa naturalnie „si studiava” na kursach
języka i kultury włoskiej, organizowanych i dziś przez Centro Internazionale
degli Studi Italiani przy Uniwersytecie w Genui. Już raz, na początku wspominałam
o nich jako o najlepszych i czynię to raz jeszcze na prośbę mojej serdecznej
koleżanki, a zarazem sekretarki tychże, Manueli Sciandry. Kursy bardzo wiele mi
dały – nie tylko językowo. To wtedy nawiązałam swoje pierwsze, prawdziwe,
ujmijmy to biznesowo – międzynarodowe kontakty, choć ja wolę nazwać je po
prostu trwałymi znajomościami. W Santa mam koleżankę z kursów, Samię –
tunezyjkę, która wyszła za mąż za tubylca i pozostała w Ligurii. W La Spezia
mieszka obecnie Maria, Serbka – uciekła z kraju w czasie, gdy krwawo rozpadała
się Jugosławia. Inny mój przyjaciel, przystojny jak szatan Abdenour z Algierii
mieszka obecnie z rodziną w Paryżu… I jest sama Manuela vel Manu, która kursy
od wielu już lat dzierży twardą ręką bardziej menadżera niż sekretarki i teraz
zaprasza przeze mnie wszystkich zainteresowanych efektywną nauką w pięknym entourage’u. http://www.centrint.unige.it/
Całe
wybrzeże Liguryjskie warte jest bowiem poznania, a podczas kursów organizowane
są ciekawe wycieczki – chociażby do wspomnianej już doliny Fontanaubona do
kopalni łupków, ale i na plantację… bambusów i do pracowni adamaszków,
wytwarzanych nadal tradycyjną metodą na drewnianych krosnach. Moim miejscem niezwykłym jest Cristo degli
Abissi czyli figura Chrystusa zanurzona na 17 metra w miejscowości San
Fruttuoso – z Santa dotrzeć tam można szlakiem na piechotę…
A jakie kursy włoskiego w
Italii, miłe Panie i panowie bardzo mili też, by polecili? Czekam na sugestie,
którymi podzielę się w Państwa imieniu, z pozostałymi Czytelnikami J