Waldemar Milewicz. Siedemnaście lat później
01:39
Poznałam Go. Z Milewiczem miałam „zajęcia z telewizji” na podyplomowych studiach dziennikarskich chyba wiosną w 1997 r. Tylko dwa. Na więcej nie miał czasu, bo wiecznie był w drodze, cięgle jechał na jakąś wojnę. Opowiadał nam o niej. Bez patosu, normalnie, o ile można mówić normalnie o czymś, co normalne przecież nie jest. Pamiętam, że ostrzegał nas, wtedy dziennikarskich żółtodziobów przed „nakręcaniem się”, gdyby to nam kiedyś przyszło relacjonować jakiś konflikt zbrojny. W taki temat wchodzi się jak w masło, chce się dowiedzieć więcej i więcej, zdobyć jak najlepszy materiał, dotrzeć do prawdy, choć ta okazuje się niejednoznaczna. Wtedy jakże łatwo o zatracenie się, przekroczenie granicy bezpieczeństwa. Tego fizycznego, kiedy ryzykujemy życiem swoim, ale i innych, ale też wspomnianej prawdy, tak, aby nie dać się zmanipulować, ulec naciskom – szefów, którzy nas wysyłają po newsa, polityków, którzy nad tymi szefami stoją i tych, na miejscu konfliktu, różnych stron tego konfliktu. W mojej szkole podyplomowej uczyli mnie naprawdę wybitni dziennikarze i to, co mi wpajali to konieczność zachowania obiektywizmu. Mówił nam też o tym Milewicz. O tym, że trzeba dać głos obu stronom konfliktu. Zresztą nie dotyczy to tylko wojny. Jestem właśnie po lekturze książki „Dziwny jest ten świat” Honoraty Zapaśnik. To dobry, solidny i sądzę, że uczciwy kawałek biografii dziennikarza, który już za życia stał się legendą. Nie trąci lichą, sensacją, w którą teraz opływa gros publikacji epatujących plotką. Autorka rzeczywiście się postarała, przeprowadziła rozmowy z osobami z najbliższego otoczenia swojego bohatera, również z byłą żoną i córką. Było to zwłaszcza trudniejsze dlatego, że od śmierci dziennikarza minęło w chwili zbierania materiałów 17 lat.
I, chwała Bogu, że Zapaśnik dała mówić tym osobom własnym głosem, nie pocięła wypowiedzi na kawałki, nie komentowała ich – bo i po co? To czytelnik ma wysnuć wnioski, autor nie może tego zrobić za niego – a tak przeważnie teraz niestety konstruowane są biografie, w formie przerzutej papki. Natomiast „Dziwny jest ten świat” gromadzi opinie pozytywne, nacechowane sympatią, szacunkiem, niekiedy podziwem, ale też głosy krytyczne, wręcz miażdżące, bez przesady w żadną ze stron. Dowiadujemy się z książki, jaki Milewicz był naprawdę z jego zaletami, ale i wadami, a więc dostajemy portret mężczyzny z krwi i kości. Książka dzieli się na dwie części, pierwszą, biograficzną, moim zdaniem pisaną z mniejszym „nerwem”, choć opowieść o Milewiczu, który był człowiekiem bez inteligenckiego backgroundu i też, jak moje, młodsze pokolenie pracował za granicą „na zmywaku” mnie zafascynowała. W niej też znalazłam kilka poważnych błędów faktograficznych. Otóż papież Jan Paweł II nie doprawiał słynnej Mszy św. w 1979 r. w Warszawie na placu Piłsudskiego, bo taka nazwa w PRL-u była nie do pomyślenia, ale na placu Zwycięstwa! Z kolei kapelan Solidarności nie mieszkał przy ul. Chłodnej – o „garsonierze ks. Popiełuszki” pisał z lubością Jerzy Urban w pamiętnych, pamfletowych artykułach będących głównym elementem walki komunistycznej władzy z Kościołem. Ksiądz Jerzy mieszkał w domu parafialnym przy Kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, gdzie był rezydentem i gdzie odprawiał słynne Msze za Ojczyznę. Mieszkanie na Chłodnej dostał od Ciotki i raczej traktował ten lokal jako miejsce spotkań z ówczesnym „podziemiem”, Ten wątek, potraktowany zbyt pobieżnie może być przez czytelnika niezrozumiały. Jest też spora przesada w stwierdzeniu, że Milewicz w ciągu trzech miesięcy nad Sekwaną gdzie pracował fizycznie, „nauczył się francuskiego”. To bardzo trudny język i nawet posiadając niezwykłe zdolności lingwistyczne w tak krótkim czasie przyszły dziennikarz najwyżej mógł zacząć się dogadywać w bardzo prostych sprawach. Zresztą potem sama Zapaśnik przyznaje, że Milewicz szlifował francuski podczas stypendium dziennikarskiego we Francji.
Pomimo tego wspomniane nieścisłości, jakkolwiek irytujące nie rzutują w sposób zdecydowany na ocenę książki. Przy czym Zapaśnik jest zdecydowanie bardziej reportażystką i to bardzo dobrą, co objawia się w drugiej części książki. Dzięki odpowiednio skomponowanym wypowiedziom kolegów, zwłaszcza operatorów, z którymi Milewicz jechał na kolejne wojny, dowiadujemy się z pierwszej ręki, jak pracował, jakie były jego wybory, co doprowadziło do Jego przedwczesnej śmierci. To bezcenne świadectwo, zwłaszcza, że pozbawione hagiograficznego lukrowania. Bardzo mocne, rzekłabym w stylu Milewicza są finalne rozdziały pokazujące jak na filmie ostatnie chwile życia dziennikarza, a potem postawy jego kolegów i ówczesnej władzy. Dla mnie bezcenny jest wręcz fragment z prezydentem Kwaśniewskim dzwoniącym do rannego Jerzego Ernsta, operatora, który jako towarzyszący Milewiczowi w ostatniej podróży do Iraku szczęśliwie przeżył atak terrorystów i był świadkiem śmierci kolegi. Kwaśniewski ze znanym sobie „luzikiem” zwraca się do Ernsta słowami „cześć, mówi prezydent” i obiecuje: „o wszystko zadbamy, nie martw” się, co okaże się nieprawdą, bo Ernst wiele dni będzie czekał na powrót do kraju z powodu zwykłego, choć nie do pojęcia w tych okolicznościach… bałaganu. Oficjalny pogrzeb z udziałem kompanii honorowej to propagandowa pokazówka. W ostatnich rozdziałach jest też dyskusyjna kwestia publikacji w „Super Expresie” zdjęcia Milewicza po śmierci. Z dużym taktem godnym pochwały opisuje Autorka emocje najbliższej rodziny. I tytuł, będący przypomnieniem programu Bohatera - dla mnie jest jak najbardziej trafny.
Zaskoczyła mnie też wyjątkowa troska Wydawnictwa Otwarte o stronę redakcyjną i graficzną: w książce nie znalazłam żadnej literówki (teraz w prasie i książkach to smutny standard), jest zredagowana bardzo solidnie, ma dobrą, wygodną dla bardziej „steranych” oczu, większą czcionkę i światło między wersami. Fotografia na okładce jest doskonale wybrana – taki był właśnie Milewicz, jakiego zapamiętałam. Z czystym sumieniem polecam tę lekturę każdemu.
0 komentarze