Wyrostek w tysiącletniej katedrze porywa do ognistego tańca

02:05



Pamiętam mój ostatni koncert w życiu. Wiele lat temu, na deskach Filharmonii Narodowej w Warszawie. W popisie dyplomowym, wieńczącym lata licealnej edukacji muzycznej brałam udział jako „drugi flet” w orkiestrze pod dyrekcją Ewy Marchwickiej. Można by rzec, że przy pulpitach siedziały dzieciaki, a ich umiejętności były jeszcze dalekie od doskonałych. Wszyscy znający jednak „Marchwicę” doskonale wiedzieli, że do koncertu dopuszczała tylko tych, którzy znakomicie opanowali materiał. Potrafiła wyrzucać bez pardonu z prób każdego, kto nie przygotował swojej partii. Wystarczył niekiedy jeden fałszywy ton, a delikwent lądował na korytarzu i ćwiczył dopóty, dopóki się nie nauczył. Repertuar dyplomowy mieliśmy ambitny, prawdopodobnie ponad naszą miarę, jednak godziny żmudnych prób, całościowych i sekcyjnych dały rezultaty. Byliśmy pewni każdej nutki, każdej pauzy, a ja, dodatkowo swojej „pikuliny”. Nie dalej jak trzy miesiące wcześniej wzięłam tę miniaturową, transponującą o oktawę wersję fletu ze szkolnej wypożyczalni, słynącej z tego, że tamtejsze instrumenty były wyeksploatowanymi „rzęchami”. Kogo jednak stać było na własny w tamtych smutnych, późno peerelowskich czasach?  Na swoim flecie poprzecznym grałam już dobre kilka lat, więc nie spodziewałam się niespodzianek. A jednak, gdy przyłożyłam pikulinę do ust na sekcyjnej, okazało się, że nie potrafię wydobyć z niej żadnego dźwięku. I poczułam, jak miękną mi kolana, bo wzrok Marchwicy nie wróżył nic dobrego, a jednak, ku mojego zdziwieniu kobieta powiedziała: - Wiem, że sprzęt jaki wypożyczyłaś jest denny, ale na koncercie zagrać musisz! Taka była, do bólu stanowcza, ale i sprawiedliwa. A ja naturalnie zagrałam. I to jak! Chyba nigdy nie poczułam się tak uskrzydlona, jak gdy w blaskach rażących  oczy reflektorów filharmonii popatrzyłam na pałeczkę dyrygenta i zaintonowałam swoją partię w „Bajce” Moniuszki. Ja i cała reszta. Daliśmy się porwać już przy pierwszych taktach. Ta Uwertura Fantastyczna jest jednym z nielicznych dzieł instrumentalnych Moniuszki, kojarzonego przede wszystkim jako kompozytora oper, w tym „Halki”. Znana jako Opowieść Zimowa, ma już w oryginale szybkie tempo, jednak my, pod batutą dyrygentki „pognaliśmy” jeszcze szybciej, coraz szybciej. Jednak zadziwiająco bezbłędnie. Nawet nie czułam, jak palce śmigają mi po klapkach instrumentu. To był żywioł, który nas wszystkich ogarnął… Przypomniałam sobie ten nasz szkolny popis w ubiegłym tygodniu, gdy miałam okazję wysłuchać koncertu inaugurującego Festiwal Akademii Gitary.  Już nazwiska głównych wykonawców budziły dreszcz emocji, choć żadnego dotąd na żywo nie słyszałam. Akordeonista  Marcin Wyrostek, o którym Polska usłyszała  w 2009 roku, kiedy wygrał telewizyjny show „Mam talent”, jest na co dzień wykładowcą Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Jego płyta nagrana z założonym przez siebie Tango Corazon Quintet zyskała status platynowej. I  Łukasz Kuropaczewski, gitarzysta, zdecydowanie bardziej znany na wiodących scenach koncertowych świata niż u nas, szef artystyczny Międzynarodowego Festiwalu i Kursu Mistrzowskiego Polska Akademia Gitary. W programie – utwory Astora Piazzoli z hitem „Libertango”, twórcy tanga do słuchania, którego talent odkrył Artur Rubinstein i namówił do muzycznego kształcenia i który współpracował m.in. również z Romanem Polańskim. Orkiestra, jaka miała towarzyszyć wirtuozom była mi nieznana. – Same młodziaki – skwitowałam widząc, jak członkowie Orkiestry Teatru Muzycznego w Poznaniu siadają przy pulpitach i karnie spoglądają na batutę Bohdana Jarmołowicza, na co dzień dyrektora Polskiej Filharmonii Sinfonia Baltica. Jarmołowicz to też postać – nie dość, że przez wiele lat współpracował z orkiestrą PRiTV w Poznaniu, ale z amerykańskim saksofonistą Gregiem Banaszakiem nagrał pierwszą w świecie płytę z rzadko wykonywanymi utworami na saksofon i orkiestrę kameralną (m.in. brazylijskiego kompozytora i pianisty-samouka, Heitora Villa Lobos – kto nie słyszał jeszcze Bachianas brasileiras niech szybko nadrobi ten brak!).

Ostre reflektory rozcinały ciemności niezwykłego jak na takie wydarzenie miejsca, Katedry Gnieźnieńskiej na Wzgórzu Lecha, gdzie przecież, zgodnie z legendą miały się zacząć nasze dzieje. W tych murach koronowano pięciu królów Polski, a przede wszystkim spoczęły relikwie św. Wojciecha.
Pierwsze takty Libertango i… Wyrostek, łączący w sobie cechy show-mena i silnej indywidualności muzycznej, porywa za sobą wszystkich: Kuropaczewskiego, dyrygenta, pierwszą skrzypaczkę, której piękne brzmienie skrzypiec nagle zaczynam słyszeć i się nim zachwycać. Mam wrażenie, że za chwilę akordeonista - który ma taki zabawny sposób unoszenia się z instrumentem z krzesła - nagle wstanie i porwie kobietę do tańca. A może już z nią wiruje w rytm argentyńskiego tanga? Złudzenie jest niesamowite.
Ten koncert, z trzema bisami, zapamiętam na długo, podobnie jak pozostali słuchacze, bo taki „magiczny” występ zdarza się niezwykle rzadko. Nie wystarczy świetny program złożony z pierwszorzędnych utworów, nie wystarczą światowej sławy artyści. Potrzebny jest „duch”, który ogarnie wykonawców, właśnie „porwie” i sprawi, że choć zagrają „po dźwiękach”, odkryją w dziele coś absolutnie nowego, dotąd nieodczytanego, wyjątkowego. Umberto Eco w „Dziele otwartym” napisał, że każda lektura jest nową, inną interpretacją. Podobnie jest z muzyką. Jednak spośród tych różnych odczytań tych genialnych jest tak niewiele. Jak dobrze, że dane mi było uczestniczyć w jednym z nich.
Przy okazji polecam wszystkim podróżującym do Wielkopolski trwający do 1 września br. festiwal. Manuel Barrueco, Ray Wilson, Robert Horna i Wiesław Prządka, Łukasz Kuropaczewski, Royal String Quartet. Taka plejada gwiazd, zgromadzonych na jednym festiwalu, robi wrażenie: www.akademiagitary.pl/program/

 
 

Zobacz również:

0 komentarze