W górę rzeki życia. Herkules Poirot wkracza do akcji

09:31


Nil. Pomyśleć, że jakieś 10 tysięcy lat temu płynął sobie przez zieloną, rozległą sawannę, po której rączo biegały gazele i zebry. Po dorocznych, obfitych wylewach rzeki, wody jej się cofały, a na podmokłych terenach wylegiwały się krokodyle i hipopotamy, współistniało wiele gatunków ptaków i zwierząt. Z czasem polujący tutaj ludzie osiedli i zajęli się rolnictwem. Klimat się zmieniał, sawanna stała się pustynią. Życie przeniosło się w dolinę Nilu  i powstały dwa, niezależne ośrodki, które ukształtowały dwie osobne kultury Górnego i Dolnego Egiptu. Ich życie toczyło się i było ściśle związane z rzeką.

Tak jest również i dziś. Gdy żegluję w górę Nilu, liczącą wiele tysięcy lat historię mam na wyciągnięcie ręki. Moim punktem startowym jest wyspa Elefantyna, położona na wysokości Asuanu – z lądem stałym nie łączy jej żaden most, a tylko wodna przeprawa. Można zdać się albo na stateczek hotelu Mövenpick Resort Aswan – w środku wypełniają ją rzędy miękkich, kanapowych siedzeń, bądź też na wieloosobową, znacznie skromniejszą łódź, również krytą daszkiem, ale oferującą twarde ławki. Jest jeszcze feluka, charakterystyczna dla Nilu drewniana łódź z żaglem.

Na wycieczkę wybieram tę pośrednią opcję, bo z daszku mogę robić panoramiczne zdjęcia, choć Bóg jeden (i moja towarzyszka podróży), wiedzą, że mam lęk wysokości!

Łódź jest podłużna, może spokojnie zabrać kilkadziesiąt osób, ale turystów tutaj nie ma – ostatnie doniesienia medialne okolicznych ofiarach śmiertelnych w Kairze skutecznie ich przepłoszyły. Ubrany w długą, szarą galabiję Nubijczyk zaciera ręce z myślą o niespodziewanym zysku – chce mnie skasować 15 dolarów za godzinę. Naturalnie się targuję!

Mimo stycznia czyli egipskiej zimy, słońce ostro przypieka – to bóg Re zaprasza mnie w podróż do przeszłości. Opływamy południowy cypel Elefantyny, gdzie wyrastają betonowe bloki nowego „resortu”, a potem kierujemy się już w górę Nilu i oglądam z wody balkon mojego hotelu. Wyspa jest podłużna – ma 1200 metrów długości i do 400 metrów szerokości. Choć w starożytności określana była jako Abu lub Yabu, wszystkie nazwy, łącznie ze współczesną nawiązują do słonia. Być może dlatego, że w odległych czasach znajdował się tutaj punkt handlu kością słoniową – Elefantyna znana była jako jeden z głównych punktów przeładunkowych różnych towarów. Niewykluczone też, że zawdzięcza swoją nazwę otaczającym ją skałom, mającym ponoć kształt kąpiących się słoni – wyznam, że moja wyobraźnia, choć bogata, jakoś nie podsuwała mi tego obrazu i raczej miałam skojarzenia z wielogarbnym wielbłądem. Natomiast same skały są bez wątpienia bardzo widowiskowe.

Na Elefantynie znajdują się pozostałości świątyni Chnuma, tutejszego boga oraz, również czczonej na wyspie bogini Satis, która w skomplikowanym panteonie staroegipskich bogów była prawdopodobnie żoną Chnuma. Ten baraniogłowy bóg, uważany był niekiedy za stworzyciela, który uformował ludzi na kole garncarskim. W czasach faraonów nikt nie wiedział, skąd pochodzi rzeka – sądzono, że wypływa na powierzchnię z głęboko ukrytych pod ziemią źródeł właśnie z jaskini pod Elefantyną! Dopiero XIX-wieczni odkrywcy udowodnili, że Nil ma swój początek 6000 km wcześniej, we wschodniej Afryce. Naprzeciwko Elefantyny przyciąga wzrok mnogością soczystej zieleni i kwiatów wyspa Kitchenera – widzę ją zresztą dobrze każdego ranka z mojego pokoju hotelowego.
Angielski Lord Horatio Herbert Kitchener został nią obdarowany po udanej kampanii sudańskiej i przekształcił w egzotyczny park, dziś ogród biologiczny udostępniany zwiedzającym.
Podobnie jak w przypadku Elefantyny, na tę mniejszą o połowę wysepkę dotrzeć można jedynie wodą. Gdy przepływam obok niej, prowadzące od lustra rzeki ku górze schodki przywodzą mi na myśl Wenecję… Poruszając się w górę rzeki spotykam jedynie parę rybaków wyciągających puste sieci i jakiegoś tubylca, balansującego niewprawnie na desce windsurfingowej.
A także, zaparkowaną na "dziko" luksusową barkę z wędkami moczącymi się w wodzie - może jednak odważyli się tu przyjechać jacyś Brytole?

Po prawej stronie mam pożółkłe trzciny, a dalej piaszczyste, pustynne wydmy. Po lewej – ostatnie skały Elefantyny, przechodzące w pierwszą kataraktę – termin wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego wodospad. Sześć katarakt na Nilu wyznaczało zasięg potęgi państwa faraonów – dziś w obrębie Egiptu jest tylko pierwsza katarakta, na wysokości Asuanu.

Gdy mijam tę granitową, naturalną zaporę na rzece przypomina mi się „Śmierć na Nilu” Agathy Christie. Akcja kryminału rozgrywała się właśnie w tej okolicy. Główna bohaterka, zepsuta bogactwem i bezwzględna acz śliczna Linnet Ridgeway-Doyle wyruszy w swoją ostatnią podróż eleganckim hotelem pływającym właśnie z Asuanu, z hotelu Katarakta – dziś pięciogwiazdkowego Sofitel Legend Old Cataract. Zobaczę go wracając z wycieczki, jak dominuje nad okolicą z wysoko nad lustrem Nilu zawieszonych skał.

To tu będzie namawiała genialnego detektywa Herkulesa Poirot, aby pomógł jej wyzwolić się od Jacquelline de Belleford, której skradła narzeczonego – Simona Doyle'a, za co dawna przyjaciółka mściła się teraz ruszając ślad w ślad za parą świeżo upieczonych małżonków. Tragedia rozegra się już na „mojej” trasie, w górę rzeki – Linnet zginie we śnie, zastrzelona z rewolweru w kajucie luksusowego hotelu pływającego. Czy jednak morderczynią okaże się Jacqueline? Tego nie mogłam sobie przypomnieć w przeciwieństwie do generalnego wrażenia z lektury, że Agatha Christie wręcz bezwstydnie reklamuje w niej Egipt. To według niej idealne miejsce na zimowy urlop – pochwały na temat walorów kraju nad Nilem sypią się zresztą z ust wszystkich dramatis personae powieści.

Materiał wprost idealny dla sprytnego PR-owca – myślę, porzucając Poirota i jego kompanię, którzy popłyną aż za Wielką Tamę Asuańską. Ja udam się tam dopiero następnego dnia, a na razie wysiadam w… Cepelii, ale o tym następna część egipskiej opowieści.

Zobacz również:

0 komentarze