Czy Sfinksa podmyje woda?

01:24

Gdy żeglowałam po Nilu z Elefantyny do pierwszej katarakty, podziwiałam przede wszystkim malownicze widoki - intensywnie żółtych piasków pustyni, kryjących wzgórza na prawym brzegu, sunące pod pełnymi żaglami feluki, ale i hotel, gdzie rozgrywała się przecież akcja słynnej powieści Agathy Christie. Chwilowo zapomniałam o konwoju, w jakim przyjechałam do Asuanu, wzmożonych kontrolach na lotnisku, nawet krwawych starciach w Kairze. Zresztą stolica kraju była tak daleko, jakby w innym świecie. Tutaj wszystko wydawało się takie spokojne. Naciskając coraz to spust migawki, rejestrowałam kolejne obrazki, w tym przycumowane do pomostów łodzie. Nie te obdrapane, wieloosobowe wodne taksówki- spacerówki, ale eleganckie houseboaty. Nieskazitelna biel drewnianych burt lśniła w promieniach słońca, wyszorowane pokłady też, a okna zdobiły firaneczki - zupełnie, jakbym nagle znalazła się w Tyrolu. Czegoś mi jednak brakowało i nagle doznałam olśnienia. Po prostu jakiegokolwiek ruchu! Houseboaty stały w rzędach, tak jak w Asuanie pływające hotele, ale nikt z nich nie korzystał. Żadnych gości, ani pół turysty. Podobnie Nil, zazwyczaj zatłoczony różnej maści środkami transportu wodnego, był całkowicie pusty. W czasie godzinnego rejsu do cepeliowskiej wioski nubijskiej spotkałyśmy tylko jednego surfera, "tuziemca" zresztą i jedną łódź rybacką.

W samej wiosce liczba kramów przewyższała wielokrotnie liczbę przybyszów, też zresztą przeważnie Egipcjan. Dlatego wraz z koleżanką stałyśmy się mimowolną atrakcją i obiektami szczególnych zabiegów. Niemal wyrywano nas sobie z rąk.

Gdy zbliżałyśmy się do kramów z przyprawami, kuszącymi barwną gamą stożków startej na pył kurkumy, curry, hibiskusa, anyżu, kuminu - już sprzedawca wyciągał plastikową, sfatygowaną, łopatkę, aby pozwolić nam je spróbować. W większości były niestety zwietrzałe - nikt ich przecież nie kupował przez tak długi czas, a wielogodzinna ekspozycja na powietrzu nie pomagała zachować świeżości. Jednak w końcu nabyłam kilka przypraw, dokładając do tego drewniany krzyż egipski, anch - za czasów faraonów symbol życia. Ciągnęły się za nami sznury dzieciaków ubranych w przedziwną kompozycję ciuchów europejskich i nubijskich - Nubię miałyśmy bowiem dosłownie za progiem. - Bon, bon - krzyczały, targając nas za bluzki. - Daj cukierka! Poratował nas, wzgardzony w samolocie i zalegający w torebce, wafelek z czekoladą. Ale apetyt maluchów na tym nie poprzestał: - One euro, one euro! - domagały się natarczywie, a my uświadomiłyśmy sobie, że już kilkuletnie szkraby znały wartość tej waluty, przedkładając ją nad dolara. Wracałyśmy, znów Nilem, do hotelu z mieszanymi uczuciami. Cepeliowa, nubijska wioska, gdzie za symboliczne grosze napiłyśmy się również pysznej, lokalnej kawy i nie dopadła nas "zemsta faraona", odsłoniła prawdziwą twarz.

Taką, jaką ma teraz cały Egipt, kraj, który mógłby być mlekiem i miodem płynący, bo ma wszelkie atuty w ręku. Ale brak turystów go zabija i bieda zagląda w oczy. Konferencja naukowa, w której uczestniczyłam pokazała dodatkowo skalę problemów, z jakimi się teraz zmaga. Zachęcam do przeczytania mojej relacji, będącej dziś czołówką wydania na portalu Turystyka rp.pl Rzeczpospolitej, z którą współpracuję: http://www.rp.pl/artykul/705176,1088705-Nad-Nilem-potrzebuja-turystow-i-wody.html

Zobacz również:

0 komentarze