Drewniaki księdza Jerzego

12:27

Sierpień 1982 roku był nadzwyczaj gorący. Spędzałam go, podobnie zresztą jak całe wakacje, w domu, powoli starając się pogodzić z faktem, że 1 września nie wrócę do tej samej klasy co dotąd, bo muszę ją repetować. Oficjalnie z powodu matmy, z której zresztą zawsze byłam beznadziejna. Tylko dlaczego na cenzurze obniżono mi wszystkie stopnie, nawet z zachowania, choć w szkole nie tylko nie dokazywałam, ale uchodziłam wręcz za bardzo wycofaną, nieśmiałą osobę. Poza tym w muzycznej nie repetuje się z powodu jednego przedmiotu, a słabsze ode mnie koleżanki „przeciągnięto za uszy”. Przytłaczało mnie poczucie jakiejś ogromnej niesprawiedliwości, bo dlaczego dzieci mają płacić za czyny rodziców? A przecież, gdy Mama zapisywała się do Solidarności w jednym z ministerstw, w którym wtedy pracowała, uprzedzała mnie o możliwych konsekwencjach. W chwili wprowadzenia stanu wojennego zajmowała stanowisko wiceprzewodniczącej tej placówki. Nie, nie miałam żalu do Mamy ani przez chwilę, gdyż sama namawiałam ją do wstąpienia do związków. Jednak nie spodziewałam się takiego ciosu, gdyż dla mnie, bardzo wtedy młodziutkiej osoby był to cios bardzo mocny. Codzienne wizyty w kościele, które w czasie tamtych wakacji stały się czymś naturalnym, koiły, msze św. dodawały otuchy. Przekraczając żelazną bramę otaczającą świątynię miałam wrażenie, że zanurzam się w innym świecie. Tam rzeczywiście wtedy była Polska. Po alejkach kursował zaaferowany ks. Jerzy, zawsze w czyimś towarzystwie. A to jakiś znany aktor, który po 13 grudnia zniknął z telewizyjnych ekranów, innym razem ktoś z Huty Warszawa czy przyjezdni. Tamtego sierpniowego dnia siedziałam na ławce przed kościołem wraz z moimi dwoma kumpelami: Malwą i Jolką. Pilnie obserwowałyśmy sklepik z dewocjonaliami, który stał tam, gdzie teraz znajduje się grób ks. Jerzego. Gdy tylko zauważyłyśmy, że obsługująca go pani otworzyła okienko, dosłownie tam pokłusowałyśmy. Czego wtedy szukałyśmy? Szczerze mówiąc, nie wiem, ale wypatrzyłyśmy absolutny „przebój” czyli teksty mszy św. za Ojczyznę. Odbite na powielaczu pyszniły się dość grubą stertą na pierwszym planie. Za dwa złote sztuka nabyłyśmy trzy egzemplarze i wróciłyśmy pędem na ławkę, aby oddać się lekturze.
- A co tak czytacie, dziewczyny? – ten głos był tak charakterystyczny, że bez podnoszenia wzroku wiedziałyśmy, że należy do ks. Jerzego. Stał przed nami uśmiechnięty, w czarnej sutannie i przyglądał się temu, co trzymałyśmy w dłoniach.
Potem już wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przez dwa kolejne lata przychodziłyśmy do jego mieszkania wraz z całkiem sporą grupą parafialnej młodzieży, aby składać teksty mszy za ojczyznę. Przy okazji zresztą dowiedziałyśmy się, że pani od sklepiku nie powinna ich była wystawiać na sprzedaż, gdyż przeznaczone były do darmowej dystrybucji i to w nie, ujmijmy to, oficjalnym obiegu, choć przecież nie zawierały żadnych obalających system treści, jakie imputował księdzu ówczesny rzecznik rządu, nomem omen jego imiennik Jerzy U. Dla mnie to był czas wielkiej rzeźby. Dzięki temu, że ks. Jerzy zlecił nam wyszukiwanie patriotycznych wierszy, które, recytowane przez plejadę nie kolaborujących z reżimem Generała aktorów, stanowiły artystyczną oprawę mszy za Ojczyznę, przeczytałam dosłownie od deski do deski naszych romantycznych wieszczów. Przeżyłam też jakoś pierwszy dzień w nowej klasie, która okazała się sympatyczna i wspierająca, a rok repety tak dla mnie dobry, że na jego koniec za wyniki w nauce należała mi się nagroda. Trzymały mnie i dawały pozytywny napęd te wizyty. Pod wielką, biało czerwoną mapą Polski, na której naniesione zostały wszystkie miejsca obozów internowania, czułam się dziwnie bezpieczna i na swoim miejscu. Tam chyba właśnie odnalazłam siebie i przestałam się bać. Tam dojrzałam. I tam miałam okazję obserwować, jak ten niewielkiej postury człowiek brał coraz więcej na swoje szczupłe barki. A krąg nienawiści powoli się zacieśniał. „Ktoś” przez okno do mieszkania wrzucił mu cegłę, „ktoś” inny przemalował samochód. Jerzy U. w okienku telewizora jeszcze bardziej puchł wylewając z siebie pokłady jadu, jako Jan Rem realizował się w produkowaniu serii paszkwili o „garsonierze”. Naszego kapłana stale już śledzono, „zapraszano” regularnie na Rakowiecką.  Mimo tego wszystkiego potrafił zdobyć się na uśmiech i gdy wychodziliśmy od niego, wręczał nam zawsze a to zeszyty, a to szampony czy długopisy z darów, bo „za pracę się płaci”. Tym cenniejsze, zważywszy ze wówczas na półkach sklepowych królował ocet, a większość towarów nabywało się na kartki. Dlatego, gdy nam pewnego razu nie otworzył, poczułyśmy rozczarowanie. Przecież wyraźnie słyszałyśmy głosy zza drzwi! Jednak nie miałyśmy czasu na myślenie, bo zaraz wciągnął nas do siebie, mieszkający tuż obok ks. Marcin, „szef” naszej kościelnej scholi, pozornie pod pretekstem omówieni repertuaru. Cała akcja była ewidentnie grubymi nićmi szyta, bo niejednokrotnie powtarzana – z perspektywy czasu wiem, że ks. Jerzy odsunął nas rozmyślnie pod opiekę swojego kolegi kapłana, aby nam się nic nie stało. Jednak o nas pamiętał. Pewnego wieczoru zasiedziałyśmy się u ks. Marcina zdecydowanie za długo, więc każdą z nas poczęstował czekoladką, abyśmy zapchały buzie i nie gadały na klatce schodowej, co mogłoby zbudzić śpiące nieopodal „siostrzyczki”. Ostrożnie nacisnęłam klamkę drzwi wyjściowych, starając się wyeliminować pisk zawiasów. I wtedy po drugiej stronie rozległ się potworny łomot. To były drewniane saboty, które ktoś celowo, słysząc nasze śmiechy, powiesił na zewnętrznej klamce. – Drewniaki ks. Jerzego – zdekonspirował sprawcę ks. Marcin. Kilka tygodni później stałam jak skamieniała wśród szlochającego tłumu w kościele po tym, jak w telewizji podano wiadomość o znalezieniu Jego ciała w Wiśle.
Nie uwierzyłam i nie wierzę do tej pory w oficjalną wersję śmierci ks. Jerzego. Czekam na to, aż wreszcie ktoś dotrze do prawdy. Bo przecież to On mówił, że prawda nas wyzwoli. Ilekroć zaś jestem w Rzymie, zastanawiam się, co by było gdyby jednak skorzystał z propozycji wyjazdu do Wiecznego Miasta…

Zobacz również:

0 komentarze