Dziady na Szmaragdowym Szlaku

11:14

Nie minął jeszcze nawet tydzień od powrotu z moich ostatnich wojaży. Jak już wcześniej wspominałam – cztery dni w okopach Wielkiej Wojny, na pograniczu włosko- słoweńskim. Pogoda naszej międzynarodowej grupie żurnalistów wyraźnie nie dopisała - chyba nie mam najlepszych notowań u Najwyższych Instancji. Spodziewałam się złotej jesieni, a tymczasem przez połowę pobytu po prostu lało. Najgorzej bodaj w finale, czyli minioną niedzielę. Ostatnim punktem programu był, położony na Szmaragdowym Szlaku Kościół Świętego Ducha. Aby do niego dotrzeć, nasz bus musiał co najmniej kwadrans wspinać się po zasłanej liśćmi, a więc zdradliwie śliskiej, wąskiej drodze pod górę – ku dolinie rzeki Tolminka. Na bodaj najwęższym odcinku napotkaliśmy niespodziewaną przeszkodę – pasterza z parą wychudzonych krów, które na początku wcale nie chciały nam ustąpić. Tylne woła wozu buksowały już prawie nad przepaścią, a nasza przewodniczka, Elisa miała łzy w oczach z przerażenia. Niepokorne zwierzaki w końcu przeszły bokiem, „orykując” w ramach protestu intruzów – oddało mi się utrwalić tę scenę na zabawnym zdjęciu (nie ma to jak smatrfon!).

Wreszcie dotarliśmy do celu, ale w dolinie słały się mgły, skutecznie przykrywające okolicę. W słońcu musi być nad Tolminką pięknie, lecz tamtego, niedzielnego przedpołudnia dnia entourage wydał mi się mało przyjazny –po prostu  szaro, buro i ponuro.
Jak się okazało, od kościoła dzieliła nas jeszcze 20-minutowa marszruta pod górę, w oparach mgły i siąpiącego deszczu. Dobrze, że wzięłam kurtkę z kapturem i rękawiczki! Mimo to, po „kiszeniu się” w busie, spacer na świeżym, górskim powietrzu wydał mi się sympatyczną odmianą. A nagrodą okazał się sam kościółek, z daleka przypominający nasze, tatrzańskie świątynki z drewna na kamiennej podmurówce. Wstępowałam do niego po stromych, również kamiennych schodach , słuchając pilnie słów towarzyszącego naszej grupie przewodnika. Kościół św. Ducha został zbudowany w niebanalnych okolicznościach, w czasie I wojny światowej przez biorących w niej udział żołnierzy, na co dzień cieśli, murarzy, a nawet malarzy, którzy dzięki tej pracy mogli na chwilę wyjść z okopów. Ja też je przemierzyłam, brodząc w glinie i błocie, ślizgając się na mokrych kamieniach i liściach, walcząc z wilgocią natarczywie wdzierającą się pod ubranie. Widziałam prycze zarzucone słomą pełną robactwa, dotykałam blaszanych menażek, wypatrywałam pozycji wirtualnego wroga ze stanowisk otoczonych workami z piaskiem. A przecież to były tylko spacery – „pokazówka” dla dziennikarzy, bez huku armat i  jazgotu broni maszynowej, bez nieustannie, w każdej chwili towarzyszącego strachu o własne życie. Po prostu fajna przygoda, wręcz atrakcja i nawet, jeśli w tych zrekonstruowanych okopach zmarzliśmy, to zaraz potem lądowaliśmy w jakiejś dobrej restauracji, gdzie raczono nas obowiązkowo daniem z dziczyzny, nalewając do kielichów włoskiej i słoweńskie wina. Żyć nie umierać! Tak sobie więc myślałam o smutnym losie budowniczych kościółka znanego bardziej jako Sanktuarium w Jaworcu. O tym, ilu ich potem padło w boju i znalazło się na drewnianych tablicach pokrywających wewnętrzne ściany kościoła. Setki nazwisk wielu narodowości, w tym niemało Polaków, którzy przecież walczyli, nolens volens w szeregach armii austriackiej.
W sumie 2564 ludzkich istnień. Siedząc w prostej, drewnianej ławce kontemplowałam w ciszy zaskakująco piękny wystrój wnętrza w stylu wiedeńskiej secesji – jego autorem okazał się znany scenograf i malarz z nad Dunaju, Remigius Geyling. Dwie rudowłose anielice strzegące ołtarza miały twarze Lady Lilith Rossettiego, mojego ulubionego prerafaelity.
I tu właśnie, pośród słoweńskich gór, na granicy Parku Narodowego Triglav, na kilka dni przed Wigilią Wszystkich Świętych odprawiłam swoje bardzo osobiste, symboliczne Dziady. Zamknęłam na chwilę oczy, a wszyscy ci, którzy już odeszli z tego świata nagle wydali mi się znów tacy bliscy. Przecież granica między naszymi światami jest tak cienka…

Zobacz również:

0 komentarze