Mój "Romans po włosku" znów w księgarniach. Lektura pod choinkę

09:08


Moje Wydawnictwo znów mnie zaskoczyło. Otóż buszując w Empiku w ostatni weekend odkryłam niespodziewanie moją powieść stojącą sobie, w liczbie egzemplarzy ośmiu co najmniej, na półce z literaturą… włoską. Poniekąd zrozumiałe, bo książkę podpisałam pseudo konspiracyjnym – Annalisa Fiore. Dlaczego? Nie byłam pewna, jak zareagują koledzy-żurnaliści na wieść, że oto autorka poważnych przewodników National Geographic nagle bierze się za literaturę lżejszego kalibru. Ale się wzięła. I tak powstał „Romans po włosku”, który doczekał się, jak wyraźnie widać, dodruku (Wydawnictwo co prawda mnie nie poinformowało, ale starajmy się zinterpretować ten fakt jako zwykłe zapomnienie). W każdym razie książka w Empikach, jak mnie oświecono w Informacji tej sieci księgarń, zjechała do jej magazynów 10 listopada. Wspaniała wiadomość, bo mogę z czystym sumieniem polecić ją każdemu pod choinkę. Proszę przy tym, aby nie sugerować się „harlequinowym” tytułem. Miłość jest tutaj tylko pretekstem do pokazania pięknych zakątków Italii północnej: Ligurii, Wenecji Euganejskiej i Trydentu-Górnej Adygi. Nie zabrakło też miasta szekspirowskich kochanków – Werony. A oto fragment książki na zachętę, które zilustruję zdjęciami mojej koleżanki- Manueli Sciandry, która jest sekretarką na opisywanych przeze mnie w książce kursach włoskiego w Santa Margherita Ligure.
„Było sierpniowe, upalne, leniwe popołudnie. Promienie słońca wpadały przez przeszkloną ścianę do wnętrza sali ćwiczeń. Drewniane, pomalowane zieloną farbą ławki zajmowała wielonarodowościowa grupa młodzieży. Przy tablicy stał Gianni – niewielkiego wzrostu blond cherubinek o niebieskich oczach, okolonych zbyt długimi jak na mężczyznę rzęsami, a żeńska część audytorium zdawała się niemal spijać słowa z jego ust.
            – To jedna z moich ulubionych piosenek, zresztą całego corpo docenti – wyjaśniał Gianni, w którym dziewczyny kochały się nie tylko za miłą dla oka powierzchowność, ale i urokliwy sposób prowadzenia zajęć z historii włoskiej piosenki. Nauczyciel nacisnął klawisz magnetofonu kasetowego. Katarzyna uśmiechnęła się na wspomnienie starej techniki. Tyle lat minęło od tamtego lata 1991 roku, kiedy jakimś cudem udało jej się zdobyć stypendium na kurs języka i kultury włoskiej w Santa Margherita Ligure. Cudem, bo najpierw starała się je załatwić przez uniwersytet macierzysty w Warszawie, ale biuro spraw studenckich z wojskowym szefem otoczonym siedmioma kwokami pogrążone było w absolutnej inercji. Zdesperowana, napisała więc 17 podań o przyznanie stypendium na różne uczelnie we Włoszech. Otrzymała tylko jedną odpowiedź, za to pozytywną – z Uniwersytetu w Genui.
W „Santa”, jak w studenckim żargonie nazywano ten kurort dla bogaczy położony nad brzegiem znacznie czystszego od Adriatyku Morza Liguryjskiego – zamieszkała w akademiku. Tylko na to było ją stać. Stypendium z trudem pokrywało koszty noclegu i kursów. Na jedzenie zostały jej grosze, a ceny w miasteczku były absurdalnie wysokie, podobne do tych, jak w oddalonym zaledwie o 5 km Portofino, gdzie wypoczywali zamożni Włosi i gwiazdy Hollywood. Jednak i tak była szczęśliwa. Obłędnie szczęśliwa, że znalazła się w tak bajkowym miejscu. Zajęcia odbywały się bowiem w XVIII-wiecznej Villa San Giacomo. Należała ona, jako tzw. dependance do kompleksu starszej o wiek i odległej o kilkadziesiąt metrów Villa Durazzo. Oba budynki zbudowano na wzgórzach nad miasteczkiem, a otaczał je wielohektarowy ogród palmowy, schodzący tarasami ku centrum oraz morzu. Najwyższy zdobiły neoklasyczne, marmurowe rzeźby, a także wspaniały, typowo liguryjski „kobierzec” z tego samego kamienia oraz łupku, ułożony w motywy roślinne. Z tarasu roztaczała się  przepiękna panorama na zatokę Tigullio z kołyszącymi się na falach jachtami, przeważnie klasy Lux. Nocą łódki cumowały nocą w marinie, a delikatne pobrzękiwanie szekli stanowiło uroczy akompaniament do spacerów w świetle księżyca.
To właśnie tu większość kursantów umawiała się na randki z miejscowymi albo kolegami lub koleżankami z ławki – a było z czego wybierać, bo w zajęciach uczestniczyła ponad setka ludzi i to z całego świata. Gorące Argentynki czy Brazylijki, zazwyczaj wnuczki włoskich emigrantów, podbijały lokalsów wybuchowym temperamentem. Włochów natomiast przyprawiały o zawrót głowy, będące  w coraz większej modzie ragazze dell’Est, czyli dziewczyny z Europy Środkowo-Wschodniej. Biedne, przeważnie pierwszy raz na Zachodzie, a więc nieśmiałe i niezbyt wymagające, jednak przy tym zaradne, gospodarne i pracowite, były idealnymi kandydatkami na kochanki. Taką naiwną dziewczynę zza dopiero co obalonej żelaznej kurtyny można było omamić jednym  Ti amo albo obietnicą wynagrodzenia w twardej walucie. I to do tego stopnia, aby zgodziła się zostać, nawet nielegalnie, w bliżej niesprecyzowanej roli asystentki, sekretarki, kierowniczki magazynu czy sprzątaczki. Niektóre z czasem awansowały na żony, ale rzadko kiedy były to szczęśliwe związki, bo uzdolnione językowo Polki, nawet te z małych miasteczek czy wioseczek, szybko się usamodzielniały i emancypowały, a wtedy dyktat duetu włoskiego małżonka z jego nieznoszącą sprzeciwu mammą stawał się nie do zniesienia.
            Kiedy lekcja dobiegała końca, do drzwi sali ktoś zapukał. –Lasciate ogni speranza, voi, ch’entrate – zareagował Gianni, grobowym tonem cytując najsłynniejsze zdanie z Boskiej Komedii Dantego, co wzbudziło ogólną wesołość.  Katarzyna nie przyjrzała się wtedy dokładnie przybyszowi, kątem oka odnotowując tylko, że to któryś z wykładowców. Nie znała jeszcze wszystkich nauczycieli, ponieważ było to dopiero początek kursów. Mężczyzna stanął pod tablicą zawieszoną na poszarzałej ścianie. Katarzyna pomyślała, że Villa San Giacomo zdecydowanie wymaga remontu. Piękne freski i stiuki salonów, noszących nazwy kwiatów rosnących w tutejszym parku: kamelii, magnolii i gardenii – domagały się renowacji, by odzyskać swój blask. Mimo to nauka w historycznych wnętrzach była bardzo przyjemna.
            – No, no, ale on ci się przygląda – szturchnęła Katarzynę koleżanka z kursu, Evita.
Katarzyna uśmiechnęła się niepewnie do „profa”, który rzeczywiście nie spuszczał z niej wzroku. Jakże pasował do tej ksywki: typ naukowca z okularami na nosie. A jednocześnie w jego szczupłej twarzy o wąskich ustach było coś urokliwego. W tle „leciała” piosenka Lucia Battisti „Canzone del Sole”9.  Gianni opowiadał im, że została napisana w 1971 roku i była znakiem tych czasów. To właśnie wtedy Włoszki zaczęły buntować się przeciw tradycji spychającej je do roli posłusznej żony i domagać się „prawa do rozporządzania własnym ciałem. Bohaterka piosenki traci dziewictwo ze swoim chłopakiem w bardzo młodym wieku, czego dowodem są noszone przez nią warkoczyki. Decyduje się na to z oporami i wydaje się bardzo tym zawstydzona. Po latach para spotyka się już w zupełnie innej sytuacji: Dziewczyna stała się w międzyczasie prawdziwą kobietą , bogatszą o liczne doświadczenia, również seksualne. A on mężczyzną, którego peszy fakt, że jego dawna partnerka jest tak wyzwolona i niezależna. Melodia i słowa piosenki już zawsze będą kojarzyć się Katarzynie z początkiem historii z „jej” profem czyli z Pietrem."

Zobacz również:

0 komentarze