Baresi - z San Marino na fiordy

02:32

Wracaliśmy autokarem z Preikestolen – jeszcze z obrazami tej granitowej półki skalnej zawieszonej nad fiordem przed oczyma. Z daleka płaskiej jak stół, z bliska – o wyrzeźbionej fochami czterech pór roku powierzchni. W zagłębieniach pozostało jeszcze troszkę deszczówki, która lśniła tysiącem diamentów w promieniach słońca. Za tło robiło nam błękitne niebo, poprzecinane białymi pasami – smugami, jakie pozostawiły pędzące daleko w górze samoloty. Żadna z fotografii  i żadne, nawet najdoskonalsze słowo nie odda magii tego miejsca, wobec której nawet moje lęki przestrzeni nagle gdzieś zniknęły. Tak sobie myślałam, gdy nasz autokar ruszał z parkingu pod Preikestolen w kierunku przystani promowej, a za szybami zapadał szybko wieczór. – Mamy na pokładzie gości, Włochów – rzucił jeden z kolegów. – Możesz pogadać – zasugerował. Rzeczywiście, dopiero teraz zauważyłam, że do naszej kilkuosobowej gromadki żurnalistów dołączyła para obcych. Siedzieli tak cicho na tylnych siedzeniach… -Są z Bari – uściślił kierowca, a mnie przeszedł początkowy entuzjazm, że oto nadarzyła się okazja „poparlania”, odnalezienia w konwersacji Italii, za którą zawsze tęsknię, o ile w niej właśnie nie jestem. Dlaczego straciłam humor? Bo Bari znaczy Baresi to Baryjczycy, mieszkańcy stolicy Apulii, bardzo już południowego regionu Włoch. Jak za naciśnięciem guzika z napisem memory ruszyła lawina wspomnień. San Marino połowy lat 90., moja praca w sklepie z „mydłem i powidłem”, pobliski parking, na którym zatrzymywały się autokary z wycieczkowiczami. Tymi wyczekiwanymi, z Polski – bo rodacy po obfitych zakupach w sąsiednim, alkoholowym, rzucali się potem u nas na plastikowe lampy-fontanny, zapewniając właścicielowi prosperitę. I tymi najmniej chętnie widzianymi – właśnie przybyszami z Bari. Gdy na parkingu pojawiał się biały autokar z granatowym bodaj napisem Baresi, ze sklepu do sklepu przekazywano sobie hasłowo wszystkim zrozumiałą informację: „Przyjechali!”. W pośpiechu zamykano na klucz witryny zawierające co cenniejsze towary: biżuterię i perfumy, zdejmowano z półek albo stawiano na wyższe poziomy produkty łatwe do szybkiego zgarnięcia. Bo Baresi oznaczało jedno – straty. Za pierwszym razie tego nie rozumiałam, bo co złego mogła uczynić grupa staruszek w czarnych strojach i takich chustach na głowach, które idąc przebierały w wykrzywionych artretyzmem palcach koraliki różańca? Ich załzawione oczy zdawały się patrzeć gdzieś daleko, może już w zaświaty? Wąskie, blade usta bezgłośnie szeptały koronkę. A jednak, gdzieś między jednym a drugim „Zdrowaś” jakaś dłoń wyciągała się dziwnie sprężystym jak na podeszły wiek ruchem i w czarnych fartuchach ginęły szklane kule, kubki, obrazki, koraliki, cukierki, piersióweczki z likierem… Grupa Baresi była niczym czarna fala, która opadała na kolejny sklep i sunęła przez niego majestatycznie. Gdy ustępowała, liczyło się straty. Były zawsze – niekiedy mniejsze, czasem większe, rzadziej bardzo już dotkliwe…
Otrząsnęłam się ze spojrzeń i zaraz zajrzałam do plecaka, gdzie zostawiłam portfel, aby nie brać go ze sobą w góry. Pieniądze i karta były na szczęście na miejscu! Wzięłam głęboki oddech i podeszłam do pary Włochów. Okazali się tacy młodzi – dziewczyna bardziej wyciszona, chłopak – w okularach intelektualisty i  delikatnym wąsikiem pod nosem – rezolutny. – Mieliśmy szczęście, że mogliśmy się z wami zabrać do Stavanger! – powiedział. – Poinformowano nas mylnie w biurze podróży, że ostatni autobus odjeżdża później niż okazało się potem w Preikestolen. I tak biegliśmy całą drogę w górę, a potem w dół – niewiele mieliśmy czasu na podziwianie widoków – dodał młodzieniec, ubrany stylowo w dresy Adidasa – chyba jednak nie podróby. Był taki naturalny, spontaniczny, wzbudzał zaufanie. – Drogo tutaj – zauważyła tymczasem dziewczyna. – Nie spodziewaliśmy się, że aż tak! A my chcielibyśmy tyle zobaczyć… - Byliście już na lodowcu? – zapytałam.
- Jakim lodowcu? – błękitne oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia jak spodki. – Myślę o Folgefonna, my byliśmy tam dwa dni temu – poinformowałam. – To w Norwegii są jakieś lodowce – nie wiedzieliśmy, prawda Bruno? – zwróciła się do chłopaka partnerka. A mnie przypomniały się tak wielokrotnie zadawane przez Włochów goszczących w Polsce pytania: - To wy macie morze? Jeziora? Góry też?
I jak tu czasem w stosunku do obcych nacji nie generalizować? Bo choć przecież młodzi Baresi okazali się niegroźni, w niczym nie przypominając cierpiącego na kleptomanię pokolenia swoich babek, to ich zupełny brak zainteresowania światem potwierdził moje wcześniejsze, wielokrotnie poczynione obserwacje, iż mieszkańcy buta są jednak ignorantami. Czy jednak my też nimi nie jesteśmy w innych dziedzinach? W końcu prawdę mówi stare, włoskie przysłowie - „Tutto il mondo (e’) paese”.
    





Zobacz również:

0 komentarze