Z Marino w San Marino po 19 latach

13:15

Są momenty, kiedy szczególnie sobie chwalę zawód jaki wykonuję. Za to, że dał mi umiejętność zdobycia namiarów do każdego, z kim pragnę lub muszę się skontaktować. Ponieważ właściwie całą podróż do Bolonii po odbiór nagrody w konkursie Talenti Italiani 2014 (o czym wspominałam już szerzej w poprzednich postach) organizowałam troszkę "na wariata", bo na ostatnią chwilę - pomysł spędzenia dnia w San Marino przyszedł mi do głowy na trzy dni przed wyjazdem. To właśnie w tym lilipucim państewku na Górze Tytana pracowałam w sklepie u Marino (tu chyba co drugi mężczyzna nosi imię świętego patrona republiki) w czasach studenckich, a więc już dosyć zamierzchłych. Wspominam je z dużym sentymentem, aczkolwiek rola sprzedawczyni nie była spełnieniem moich marzeń. Podobno jednak byłam najlepszą "commessą", jaka kiedykolwiek u Marino znalazła zatrudnienie - może dlatego, że jako jedyna potrafiłam postawić na swoim - oboje mieliśmy mocne charaktery. Może też i z tego powodu, że po prostu każdy dzień kończyliśmy z bardzo dobrym utargiem - najbardziej odpowiadała mi sprzedaż perfum (asortyment w sklepie był bardzo zróżnicowany, o czym już też pisałam niejednokrotnie). Przez te wszystkie lata niejednokrotnie wspominałam Marina, bo u niego przeszłam prawdziwą szkołę życia, ale też i jego żonę, Emmę, która gotowała najpyszniejszy pod słońcem rosół z domowymi kluseczkami. Potrafiłam zjeść trzy talerze tego specjału i w tamtych czasach nie miało to wpływu na moją kubaturę. Dlatego postanowiłam po przyjeździe odnaleźć Marina - adres bowiem w międzyczasie zgubiłam.
Nie było to przedsięwzięcie ponad siły, gdyż w San Marino pracuje kilku jego krewnych, stąd już po pół godzinie, zaopatrzona w numer zarówno stacjonarny, jak i komórkowy, wykonałam pierwszy telefon z jakiegoś baru - popijając przy okazji ulubione, bezalkoholowe Crodino z dużą ilością lodu - upał był bowiem dziś odczuwalny również na Górze Tytana. Okazało się, że krzepki ongiś niczym tur Marino, dziś porusza się tylko na wózku, natomiast Emma, która przyjechała po mnie samochodem - wydała mi się znacznie żywsza, niż te 19 lat temu! Prowadziła ze swobodą, jakiej na krętych drogach, gdzie przecież ścigają się ferrari, pozazdrościć by mógł jej nawet Hołek. Trudno mi dziś opisywać szczegóły naszego spotkania, gdyż zbyt świeże są jeszcze emocje, które mu towarzyszyły. Wystarczy dodać, że Marino był dla mnie jak ojciec, którego praktycznie nie miałam. Nim się zobaczyliśmy, zdążyłam obejść wszystkie miejsca z przeszłości. Zajrzałam do mojego domku "na kurzej stopce", który dzieliłam z trzema zwariowanymi Słowenkami, który pozostał w niezmienionym stanie - nawet ogród na jego tyłach był tak samo zachwaszczony! Prześledziłam trasę, którą codziennie przemierzałam do pracy.

Natomiast nie mogłam ustalić dokładnie, w którym sklepie pracowałam, gdyż w międzyczasie przeszedł w posiadanie innych właścicieli, podobnie zresztą jak i sąsiednie placówki handlowe.

Samo San Marino wyraźnie tymczasem wypiękniało,

a nowoczesne windy łączące poszczególne poziomy współczesnej części miasta ułatwiły poruszanie się nie tylko starszym.

Zobacz również:

0 komentarze