Od Generalissimusa do Gardalandu

07:27


Pierwszy raz przekroczyłam bramę parku rozrywki już jako dorosła osoba. Późno, prawda? I dopiero wtedy tak naprawdę zdałam sobie sprawę, czego jeszcze pozbawił mnie PRL (prócz tego wszystkiego, o czym piszę w moich pierwszych postach). Otóż mnie i kilku wcześniejszym pokoleniom zabrał czy ograniczył do minimum sferę ludyczną. Jasne, mogliśmy się bawić na podwórkach, wywijając fikołki na trzepaku – nie wszyscy mieli huśtawki i zjeżdżalnie. Mogliśmy też czasem pójść do cyrku albo do ZOO (dla mnie akurat oglądanie zwierząt w klatkach nie było żadną atrakcją – miałam ochotę je wszystkie zaraz uwolnić, dlatego w moim przypadku ta ewentualność w grę nie wchodziła). Co jeszcze? – szukam rozpaczliwie  pamięci. Zgoła innej rozrywki dostarczyły nam lata 80. Po wprowadzeniu stanu wojennego – wolny czas wraz z rówieśnikami spędzałam głównie w kolejkach po papier toaletowy, pomarańcze, szynkę, cukier. Stało się po wszystko, ale gdy ktoś „potrafił inteligentnie ten czas spożytkować” – takie na użytek chwili ukute przez moją mamę, mobilizujące zdanko - to czytał. Ja w anno domini 82 pobiłam rekord „pochłoniętej” lektury – 88 pozycji, w tym cztery tomy „Wojny i pokoju” (bitwę pod Borodino, przez wielu bastion nie do pokonania, przetrwałam dzięki kolejce po jajka – 8 godzin). Acha, mogę jeszcze wspomnieć swoisty śmigus-dyngus, fundowany nam podczas demonstracji  przez „silne, zwarte i gotowe oddziały” ZOMO. Nawet tym, którzy trafili w oko cyklony przez przypadek. Pamiętam mój powrót z ówczesną przyjaciółką „od serca” i jej dwoma braćmi, chodzącymi wtedy do przedszkola, z pewnej  niedzielnej Mszy św. Naszą parafią był słynny kościół św. Stanisława Kostki, a msza odbywała się z okazji zakazanej wtedy rocznicy Konstytucji 3 maja. Ponieważ byłyśmy z dziećmi, ominęłyśmy demonstrację i wybrałyśmy drogę przez plac Wilsona. Gdy znalazłyśmy się na „wysepce” po środku, z jednej z ulic bocznych wyjechała „polewaczka” i kierując na nas lufę zaczęła krążyć dookoła wysepki. Byłyśmy tylko my i dwójka wystraszonych dzieciaków, które wpadły w histerię. My też byłyśmy jej bliskie, a ZOMO-wcy w wozie zapewne zaśmiewali się do łez, że tak gówniarzom napędzają stracha. Oni dopiero mieli zabawę zastanawiając się – polać nas czy nie?
Tak to sobie wszystko przypominam w kontekście niedawnych, fetowanych przez dawny establishment 90. urodzin Generalissimusa. I nieustająco popularyzowanej przez po kolei wszystkie media książki jego córki. Pomyśleć, że jesteśmy niemal równolatkami (no, z małą różnicą wieku na moją korzyść), a „towarzyszka-panienka” takich wspomnień nie ma… Nie da się ukryć, żyłyśmy w tych samych czasach, ale kompletnie innej bajce. Albo ściślej, ja i moi koledzy w bajce nie żyliśmy…
Dlatego pamiętam moje zachłyśnięcie się Gardalandem, bo to w tym parku rozrywki wylądowałam wraz z grupą koleżanek z wakacyjnych kursów włoskiego, organizowanych przez Uniwersytet w Mediolanie nad jeziorem Garda. Aby było wszystko jasne – nie znalazłam się tam, ponieważ wysłała mnie tam uczelnia macierzysta. O nie! Sama sobie ten wyjazd załatwiłam, bo na Biuro Spraw Studenckich na Uniwersytecie Warszawskim, dowodzone zresztą w owym czasie przez innego Generalissimusa, czy innego stopniem wojskowego, sprawami studentów się nie zajmowało…
Gardaland był dla mnie kolejną wisienką na torcie-prezencie, jakim był dla mnie sam wyjazd do Włoch. Nie wyobrażałam sobie, że takie miejsca w ogóle mogą istnieć. I można się w nich bawić bez przerwy, nie nudząc ani przez chwilę. Teraz naturalnie i my, w Polsce mamy Bałtów czy Dinozatorland, gdzie naturalnej wielkości TRex ryczy i „siusia” (naturalnie wodą) na zwiedzających. Ale dwadzieścia lat temu z okładem jeszcze o nich nawet nie marzyliśmy.
Magii Gardalandu uległam niemal od razu, gdzieś między pełną idealnie podrobionych krokodyli imitacją Amazonki, a Zamkiem Drakuli, w którym na schodach rozjeżdżały mi się nogi w szpagacie (takie wirujące schody pojawiły się potem w Hogwarcie, w którym uczył się magii książkowo-filmowy Harry Potter). Choć nigdy nie przepadałam za karuzelą, w parku nad jeziorem Garda z dreszczem radości wirowałam w filiżankach jak z Alicji w krainie czarów. A kino trójwymiarowe? Tak spieszyłam się, aby je zobaczyć, że nie sprawdziłam, jaki w nim film ma być wyświetlany. Pech chciał, że trafiłam na kolejkę górską, po włosku znaną jako montagne russe (rosyjskie góry), której tak unikałam w realu, bo mam lęk wysokości. To był chyba pierwszy mój dzień w życiu tak „przebawiony”, a może też tak na prawdę pierwszy dzień beztroskiej wolności?

Zobacz również:

1 komentarze

  1. Ech..., wspomnienia...
    Ja bawiłam się doskonale w podparyskim Disneylandzie, po raz pierwszy z moim mężem i synem, który miał niespełna trzy lata, potem z przyjaciółmi i także z dziećmi, później znowu rodzinnie we trójkę, no i ten ostatni raz, kiedy to wyruszyliśmy ja z przyjaciółką i dwójką naszych dziesięciolatków na dwudniowy podbój, wtedy już dwóch parków Disneylandu... Zaliczyliśmy wszystkie atrakcje, my matki wybawiłyśmy się za wszystkie lata dzieciństwa, w których podobnych atrakcji nie było...
    Ech..., niezwykle radosne to były chwile!
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń