Rzecz dłuższa o pośle Lechistanu, nożu Sobieskiego i Krzysztofie Kolumbowiczu

05:06

Do rzadkości należą przemówienia zagranicznych polityków, w których nasz kraj i jego mieszkańcy traktowani są z najwyższym szacunkiem. I nie mamy wrażenia, że jest to tekst stworzony w gabinetach PR-owców, zazwyczaj nadęty i nudny.  - Przed chwilą podjęliśmy decyzję o zniesieniu obowiązku wizowego dla Polaków, polskich patriotów, którzy chcą licznie odwiedzić kraj, w którym zmarł ich wielki wieszcz Adam Mickiewicz. Każdy współczesny mieszkaniec Lechistanu (czyli Polski) może bez żadnych obwarowań i przeszkód odwiedzać Stambuł – powiedział Ahmet Davutoglu podczas poniedziałkowej gali 8 grudnia br., wieńczącej obchody 600. rocznicy ustanowienia stosunków dyplomatycznych między Polską a Turcją. Odbyła się ona w Teatrze Wielkim, zaś przemówienie tureckiego szefa rządu, aczkolwiek długie, autentycznie zachwyciło zgromadzonych. Bo, jak również rzadko się zdarza, przykuł uwagę słuchaczy od pierwszego zdania, przypominając, krok po kroku dzieje tych setek lat wzajemnych relacji, które rozpoczęły się za czasów naszego największego z królów, Władysława Jagiełly. Kto z nas pamięta ze szkoły (niektórych zaś wcale o tym nie uczono), że w 1489 r. granica Imperium Osmańskiego zetknęła się z naszą w okolicach Kili i Akermanu, biegnąc wzdłuż dolnego biegu Dniestru! Niewiele naszych rodaków wie też, że gdy w 1768 r. wojska rosyjskie wkroczyły na ziemie polskie, sułtan Mustafa wypowiedział Rosjanom wojnę. Turcja była też krajem, który nie uznał rozbiorów:  „Poseł Lechistanu jest w drodze, spóźnia się z powodu przeszkód w podróży” – taką formułkę wypowiadali przez 124 lata naszej niewoli przedstawiciele dworu osmańskiego podczas oficjalnych prezentacji korpusu dyplomatycznego dokonywanych przed sułtanem. Dla nich Rzeczpospolita nie znikła z map Europy – to był piękny gest. To, o czym Davotoglu taktownie nie wspomniał to nasza wiktoria wiedeńska. Na informację, jak ten fakt historyczny postrzegają Turcy, trafiłam przypadkowo przeglądając pięknie wydany album „dzieje przyjaźni turecko-polskiej w fotografii”, wydany przez Organizację Współpracy Muzułmańskiej (OIC), Ośrodek Badań Historii Sztuki i Kultury Islamu oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych Republiki Tureckiej, które za darmo rozdawano podczas galowej fety w teatralnym amfiteatrze. „ Wojny i konflikty pomiędzy Turkami i Polakami były w przeszłości rzadkością. Tym bardziej więc bolesną była rana zadana stosunkom dwustronnym przez króla Polski Jana III Sobieskiego w czasie drugiego oblężenia Wiednia (1683). Prawdziwymi wrogami Polski w tym czasie były Austria i Rosja, lecz Jan III Sobieski obrócił oręż przeciwko Turkom, przez co imię jego stało się niezapomniane przez lata wrogości, jakie nastąpiły w całej historii obydwu państw. Zwycięstwo Sobieskiego, uzyskane poprzez w plecy (niestety w publikacji widoczne są niedostatki redakcyjne - AKŁ) armii tureckiej, nigdy nie przyniosło mu tak oczekiwanych słów uznania i wdzięczności ze strony władców austriackich” – czytałam w w/w opus. Rzeczywiście, to, co dla nas było tryumfem, druga strona z oczywistych przyczyn odebrała jako zdradę. Historia zaś pokazała, jak kruche okazały się europejskie sojusze. Zaś hołubiona pamięć o zwycięstwie pod Wiedniem należy tylko do nas, co pokazuje choćby potwornie kiczowaty film na ten temat w reżyserii Renzo Martinellego sprzed dwóch lat, w którym właściwie cały sukces przypada Marco d’Aviano, włoskiemu kapucynowi i kaznodziei uważanemu za „duchowego lekarza Europy”. W filmowej wizji włoskiego reżysera ten beatyfikowany przez Jana Pawła II mnich staje się praktycznie spirytus movens całego przedsięwzięcia, a Jan II Sobieski zostaje całkowicie zepchnięty na margines!
Wracając jednak do opisywanej uroczystości – premier Turcji opowiadał o nas jak o potężnym, pięknym duszą i czynami narodzie przyjaciół i czynił to z serca, czego już niestety o naszej premier Ewie Kopacz powiedzieć nie można, ale spuśćmy zasłonę milczenia.


 Olśniewający był też program artystyczny, przygotowany w całości przez tureckiego partnera. Orkiestra z Bursy zachwycała zgraniem zespołu, barwą i techniką, a artysta malujący na wodzie przekonał mnie, iż ta sztuka jest ciekawsza i chyba wymagająca większej techniki niż opisywane na łamach tego bloga malowanie piaskiem. Oglądając barwny spektakl w Operze Narodowej wracałam pamięcią do jeszcze jednego króla, którego imię tutaj nie padło – do Władysława I, pierworodnego Jagiełły, który wszak miał zginąć pod Warną właśnie z rąk tureckich. Czy tylko dlatego, że to „niewygodny” moment historyczny dla obu narodów? A może również i z tej przyczyny, iż właśnie niedawno znów odżyła legenda Warneńczyka o jego cudownym ocaleniu? Pisałam już kiedyś na blogu przy okazji wspomnień z Madery o istniejącej tam legendzie, zgodnie z którą Władysław miał po ucieczce (?) spod Warny na tę portugalską wyspę, tam założyć rodzinę i zginąć pod lawiną błotną w momencie, gdy odnalazło go dwóch mnichów z Polski, poszukujących zaginionego króla (ponieważ tego typu pogłoski rzeczywiście krążyły po bitwie pod Warną, wstrzymywano koronację Kazimierza Jagiellończyka). Obecnie do tej wersji jeden z naukowców, Manuel Rosa z Duke University dokłada swoją: Władysław, w drodze na Maderę miałby się zatrzymać w Genui i tam spłodzić potomka, przyszłego odkrywcę Ameryki, Krzysztofa Kolumbowicza! Historia doprawdy bajeczna.

Zobacz również:

0 komentarze