Gdzie papież uciekał na narty, a ziemia się trzęsła. Nie raz...
15:26
Z Gran Sasso i naszym „Papą” wiąże się też inna
historia. Otóż gdy pewnego razu na papieża i towarzyszące mu osoby, w tym kard.
Stanisława Dziwisza, miała zaskoczyć śnieżyca i, szukając schronienia trafili
do San Pietro della Ienca,
średniowiecznego kościółka z kamienia. Karol Wojtyła uległ od razu urokowi
niezwykłej prostoty świątynki, ozdobionej w środku freskiem z wyjątkowo dużych
rozmiarów św. Krystianem podnoszącym na ręku dzieciątko Jezus. I postanowił
wracać tutaj regularnie, aby w samotności modlić się i medytować. Z czasem San
Pietro della Ienca stało się pierwszym Sanktuarium Jana Pawła II w Italii.
Ja ulegałam urokowi Abruzji stopniowo. Pierwszy raz
dotarłam tutaj ponad 10 lat temu, aby odwiedzić chłopczyka, o którym wcześniej
pisałam reportaż. Dziecko mieszanego małżeństwa polsko-włoskiego stało się
ofiarą rozgrywek o to, które z rodziców otrzyma opiekę nad nim po rozwodzie. Był
proces, w wyniku którego, co niezwykle rzadko się zdarza, to prawo przyznano
ojcu, bo matkę uznano za niepoczytalną. I wtedy dziecko zniknęło, ponieważ
kobieta nie mogła się pogodzić z wyrokami sądów – zarówno tego w Polsce, jak i
drugiego, we Włoszech.
Przetrzymywany w różnych miejscach, również w domu o
zabitych deskami oknach maluch okupił tę sytuację wielomiesięcznymi sesjami u
psychologów – gdy już szczęśliwie trafił pod skrzydła ojca. Do Włoch. Wydawało
się, że teraz już czekają go tylko dobre chwile. Razem z nim i jego ojcem
zwiedzałam wtedy L’Aquilę, stolicę regionu – wokół kapitalnej fontanny z 99
kranikami (Fontana di 99 cannelle) urządziliśmy sobie pyszną zabawę w berka,
lepiliśmy bałwana przy jakimś schronisku w Gran Sasso, sprawdzaliśmy akustykę w
antycznym amfiteatrze w Alba Fucens, a potem porównywaliśmy nasz wzrost do
imponującej, 2-metrowej postaci wojownika z Capestrano wykonanej z kamienia i
marmur, a pochodzącej z VI w p.n.e.,
wystawionej w Narodowym Muzeum Archeologicznym Abruzji w Chieti. Ma takie
śmieszne, niby-sombrero na głowie, jakie nosił prawdopodobnie italski lud
Picenów
Gdy kilka lat potem, 6 kwietnia 2009 r.
usłyszałam telewizji o trzęsieniu ziemi
w Abruzji, od razu pomyślałam o moim małym przyjacielu. Przez wiele dni
próbowałam się dodzwonić do jego ojca. Bez skutku. Wreszcie dał znak życia: -
Anna, jesteśmy zdrowi, ale straciliśmy wszystko – oba domy. W L’Aquila
zbiegaliśmy po schodach z piętra, a wokół nas wszystko się waliło… nie do
opisania – opowiadał, niemal płacząc, ojciec.
Trzęsienie ziemi w Abruzji zebrało straszliwe żniwo,
bo trwało przez dobrych kilka dni i za każdym razem, gdy myślano, że to już wreszcie
koniec, ziemia drżała ponownie. Bilans to 308 zabitych, 1600 rannych, tysiące
domów zburzonych, niekiedy całe miasteczka zniesione z powierzchni ziemi. 65
tysięcy ludzi pozbawionych dachu nad głową, mieszkających przez długie miesiące
w miasteczkach namiotowych, samochodach czy hotelach nad Adriatykiem, które
udzieliły im gościny.
Kilkakrotnie wracałam potem do Abruzji, która
powoli, z mozołem, zbierając idące w miliardy euro środki odbudowywała się
kamień po kamieniu. I czyni to nadal. W międzyczasie, niepostrzeżenie
zakochałam się w tym regionie. Chociaż… chyba mogę jednak uchwycić ten moment bardzo
dokładnie. To było wówczas, gdy o zachodzie słońca dotarłam do Civitella del
Tronto, średniowiecznego miasteczka sprawiającego wrażenie dosłownie wbitego na
skałę, wyrastającą z wielkiej równiny ciągnącej się od Adriatyku. Przekroczyłam
łuk bramy, za którą już ruch kołowy jest zakazany i znalazłam się w magicznym
świecie sprzed stuleci, zamkniętym w kamieniu. Tu każda brama jest dziełem
sztuki, gdyż każda jest inna, a za większością z nich kryją się cortili
dawnych, szlacheckich siedzib.
Na spotkanie wyszedł mi cane randaggio, bezdomny pies jakich tu wiele i poprowadził przez
biegnące w zygzak, coraz wyżej i wyżej uliczki do La Ruetta czyli najwęższej uliczki w Italii. To rząd schodków
biegnących stromo w dół, ograniczonych ścianami, pośród których z trudem się przecisnęłam, choć na nadmierną
kubaturę narzekać nie mogę…
Tak sobie dziś wspominam Abruzję nie bez przyczyny,
bo właśnie zjechali do Warszawy przedstawiciele regionu, aby go u nas zacząć
promować „come si deve” czyli tak jak
należy. Czy uda im się zauroczyć moich rodaków podobnie jak mnie wcześniej?
Życzę im tego z całego serca J
0 komentarze