Maluchem do Grecji zamiast telewizora Rubin
01:17
Był rok 1978, czyli czasy PRL-u, schyłkowa epoka Gierka.
Moja mama, atrakcyjna trzydziestokilkulatka o blond włosach i błękitnych
oczach, pakuje nas obie do malucha, fiata 126p, jedynego samochodu, na jaki
było wówczas stać przysłowiowego Kowalskiego.
Siadamy z przodu na pojemnikach z… sześćdziesięcioma
jajkami. Na tylnym siedzeniu oraz bagażniku na dachu znajdują się: dwuosobowy
namiot, butla z gazem i maszynka, jakieś przetwory i puszki, lekarstwa oraz
ubrania i kosmetyki.
Mama włącza krztuszący się silnik, robi znak krzyża i
ruszamy do… Grecji. Genialne i szalone, nieprawdaż? Trasę pamiętam do dziś:
Warszawa–Kraków–Budapeszt–Belgrad–Skopje.
W Krakowie śpimy jeszcze w hotelu, ale to jedyna noc w takim
luksusie. W Budapeszcie biedna Mama rozbija namiot w strugach ulewnego deszczu,
klnąc na czym świat stoi. PRL-owskie śledzie, nabyte w Składnicy Harcerskiej,
chyba ze wstydu, zwijają się w trąbkę – są tak marne, że właściwie można je
zginać w ręku.
W Jugosławii, której się jeszcze nawet nie śni o rozpadzie, oglądam wielkie napisy na betonowych obramieniach autostrad: Viva Tito! A Mama uczy mnie naprędce historii współczesnej, abym rozumiała, o co chodzi.
Po opuszczeniu stolicy Węgier wjeżdżamy na autostradę, prawdziwą autostradę o zachodnim standardzie. Mama oddycha z ulgą, oddając się przyjemności prowadzenia "jak po stole". I wtedy dopada nas pech - psuje się nam autko. Wzdłuż drogi ciągnie się jak okiem sięgnąć szczere pole, zabudowań ludzkich ani widu, ani słychu. Nikt nie odpowiada na machanie zdesperowanej kobiety, a wokół zapada zmrok. Wreszcie zatrzymuje się rodak jadący z rodziną przyczepą do Syrii – okazuje się, że mechanik podczas przeglądu nie dokręcił śrubek w gaźniku.
W Jugosławii, której się jeszcze nawet nie śni o rozpadzie, oglądam wielkie napisy na betonowych obramieniach autostrad: Viva Tito! A Mama uczy mnie naprędce historii współczesnej, abym rozumiała, o co chodzi.
Wreszcie jesteśmy w Grecji i w pierwszym mieście, które
zwiedzamy, Salonikach… gubimy samochód. Okazuje się, że są tu dwie aleje wysadzane
oleandrami, a my zostawiłyśmy nasze autko akurat nie przy tej, którą
przemierzamy w tę i z powrotem w jego poszukiwaniu. Upał już daje się nam we
znaki, bo przecież nie ma klimatyzacji, więc podróżujemy z oknami otwartymi na
przestrzał i w kostiumach kąpielowych. Mama robi furorę, wyskakując z awanturą,
niepomna skąpego stroju, przy kasach na wjeździe na jedną z autostrad, gdy
stojący przed nią samochód, cofając się, wjeżdża nam w maskę.
W trzy tygodnie
objeżdżamy cały Peloponez. Z Aten zapamiętam najlepiej masakryczne podejście
pod Akropol w promieniach palącego słońca, sanktuarium boga medycyny Asklepiosa
z najlepiej zachowanym teatrem starożytnej Grecji w Epidauros do dziś kojarzy
mi się z intensywnym zapachem mirtu, z którego robiono żywopłoty, a sanktuarium
Apollina w Delfach – z przepięknym widokiem z amfiteatru na cały teren
wykopalisk i przeciwległe, schodzące się góry masywu Parnasu… Miałam niewiele
ponad dziesięć lat i była to moja pierwsza prawdziwa podróż…
Moja Mama bardzo ciułała na nasze zagraniczne wojaże. Zamiast nowoczesnego na owe czasy kolorowego telewizora, przez lata zadowalałyśmy się czarno-białą Szecherezadą. Rodzinie musiał też wystarczyć maluch, kupiony zresztą za przymusową sprzedaż naszego rodzinnego domu w Zamościu obecnej "wadzy" ludowej. Został tak obłożony podatkami, że nie było innego wyjścia. To jednak już zupełnie inna historia.
3 komentarze
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń