Deser z Ali Babą

13:08


Na pustynię Wadi Rum wjeżdżamy w pełnym pędzie dżipem. Za kierownicą najprawdziwszy Beduin w białej dżalabii i arafatce. Widać, zaprawiony w manewrach na pustynnym highwayu, bo nadzwyczaj zręcznie unika zakopania się w czerwony piach.
Pierwszy raz jestem na pustyni. Nie tak ją sobie wyobrażałam. Zamiast złocisto-żółtych wydm – ostro-pomarańczowo-czerwone góry z piaskowca o fantazyjnych kształtach. Wyrastają z równiny pojedynczo lub ciągną się murem kilometrami, osiągając nawet do 1750 m n.p.m. Chwilami przypominają do złudzenia Monument Valley w Arizonie.
Po arabsku Wadi Rum oznacza Księżycową Dolinę i to jest zdecydowanie najtrafniejsze porównanie.
Zachód słońca zapala góry żywym ogniem, cień sunie z zawrotną szybkością. Ściga się z naszą silną grupą pod wezwaniem: czterema damami i jednym, męskim „rodzynkiem” (nie licząc Hołka w arabskim wcieleniu), zamkniętą w dżipie jak puszce sardynek. Przy każdej muldzie mamy bliskie spotkania z sufitem. Nie wiem, czy bardziej boli mnie poobijana głowa czy brzuch, w którym rozwija się prawdziwa rewolucja. Wreszcie stajemy.

Przesiadam się, albo raczej usiłuję dosiąść wielbłąda. Okazuje się, że to też dama i w dodatku nieźle wkurzona po całym dniu noszenia na grzbiecie podobnych mnie białasów. Protestuje więc, rycząc w niebogłosy, a ja zaraz zsuwam się z jej garbu, bo po prostu żal mi zmęczonego zwierzaka, ale płacę właścicielowi pełną stawkę za przejazd. Ten zaś, skwapliwie chowając pieniądze do kieszeni, zaraz zaprasza na przejażdżkę kolejną turystkę, ignorując ryki wielbłądzicy.
Potem lądujemy w oazie i po obowiązkowej, słodkiej jak ulepek, mocnej herbacie w małej szklaneczce, zgłodniali rzucamy się na przygotowaną strawę. Na stołach czekają już sterty świeżutkiej pity, kusi humus polany oliwą z oliwek, kuskus, baranina przyrządzona tak wyśmienicie, że nie czuć tego charakterystycznego, zazwyczaj odstręczającego mnie zapachu. Na deser zaś słodkie, zmrożone plastry mango i arbuza.
I nagle wyłania się On. Ali Baba. Serca naszego żeńskiego oddziału miękną jak gotowane trzy minuty jajka. I choć w wojskowych butach i porciętach w panterkę przypomina raczej Rambo, jego czarne oczy robią wrażenie tak wielkie, że odejmuje nam wszystkim mowę.
Znacznie mniejszy zachwyt wzbudza natomiast namiot przystojniaka – welurkowa narzuta na przepastnym łożu i czerwona róża pośrodku trącą kiczem. Z ciekawością zerkam na fotę stojącą na bocznym stoliczku i kogo na niej widzę? Alego vel Rambo, który pręży muskuły w z uśmiechem samouwielbienia…
 Więcej wspomnień z Jordanii już wkrótce w Podróżach małych i dużych. Zachęcam do lektury.

Zdjęcia 1 i 2 Karma House, Travel&Tourism: www.karmahousejordan.com Zdjęcie 3 Nelly Kamińska

 



 

Zobacz również:

2 komentarze

  1. Cudowne zdjęcia pustyni - proszę o więcej. Oczywiście oczekuje również dalszej części opowieści.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie świetny wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń