Spojrzeć w oczy boa - peccati di gola
01:38
Muszę uderzyć się w pierś wydatną i wyznać: mia
colpa! Jakżeż można prowadzić bloga z Italią w roli głównej i w zasadzie
jeszcze nic nie napisać o jedzeniu? Już się poprawiam i snuję w związku z tym
kolejną opowieść. Smakowitą tym razem…
Molti
e molti anni orsono… wiele , wiele lat temu (a może wcale
nie tak dużo - zależy, jak na to spojrzeć) mieszkałam sobie na górze Tytana. Piętrowy domek na „kurzej stopce” dzieliłam
jeszcze z trzema Słowaczkami, szalonymi dziewczynami w sensie jak najbardziej
pozytywnym. Dobrze nam się razem mieszkało – poza sypialenkami miałyśmy w pełni
wyposażona kuchnię i pralnię oraz zarośnięty ogród ze zdziczałymi jabłoniami, w
którym rozwieszałyśmy pranie lub w niedzielę prężyłyśmy blade ciała do słońca.
Blade, bo 12 godzin na dobę pracowałyśmy w sanmaryńskich sklepach. Nie było łatwo tyle czasu wystać na nogach – krzeseł do siedzenia nie przewidziano, należało bezustannie wypatrywać klientów i „łowić” ich do wnętrza. Jednak płacono nam znakomicie, a ja jeszcze dodatkowo dostawałam domowy obiad – żona szefa, Niemka z wojennego jeszcze importu, gotowała tak bosko, jak szczerze mnie nie znosiła, ale Marino – mój „boss” bardzo ją pilnował, aby nie pokazywała rogów. Nie mogłam więc narzekać.
W wyczekiwane przez cały dzień wieczory odreagowywałam – albo z moimi Słowaczkami w pizzerii u Andrei, gdzie regularnie zamawiałam wielką jak koło młyńskie pizzę vegetarianę z czeskim salami J, albo na dyskotekach. Niekiedy mój ówczesny fidanzato zabierał mnie do uroczych lokalików.
I tak w jakąś sobotę po pracy, przed wolną niedzielą, wyruszyliśmy do Misano Adriatico, nadmorskiej miejscowości w pobliżu Rimini, aby wylądować tym razem w jakimś mocno dla mnie podejrzanym miejscu. Drzwi wejściowe lokalu nie zachęcały – zwieszały się z nich plastikowe paski. W środku, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, był katafalk ze szklaną trumną pośrodku. Pustą. Następna sala była już zwykłą trattorią z drewnianymi, długimi stołami, wokół których na ławach siedziała lokalna młódź.
Wybraliśmy jakiś skrawek wolnego jeszcze miejsca przy jednym ze stołów. Zaraz też pojawił się kelner i położył przed nami papierowe serwety, będące zarazem menu. Moją uwagę przyciągnął napis Transilvania, który okazał się nazwą lokalu i motto z „Piekła” Dantego – Lasciate ogni speranza. Zafascynowana, zatopiłam się w lekturze jadłospisu, który, dopiero teraz, jak się zorientowałam, był po prostu upstrzoną rysuneczkami nietoperzy… klepsydrą. – Peccati gravi, grzechy ciężkie – czytałam. – Come etiliche: Lucifer, Delirium tremens, Pater noster, Satan gold – piwa spod diabelskiego i boskiego znaku w tym lokalu nie brakowało. Następnie „szły” analcolici, trunki bezalkoholowe: Vampire Kiss, Tenebre, Nosferatu. Ale ja byłam przede wszystkim głodna, więc od razu przeszłam do Intossicazioni alimentari, zatruć pokarmowych wybierając Pipistrelli Naghet czyli kawałki opiekanego kurczaka, podczas gdy mój chłopak zdecydował się na panino Cadavere czyli Kanapkę z Trupa z salami, karczochami i serkiem fontina. Nie mieliśmy ochoty na pizzę, choć nazwy brzmiały zachęcająco: Esorcista, Diavola, Pizza del Pipistrello czyli kolejno egzorcysty, diabelska i nietoperza. Natomiast jako admiratorka warzyw zajrzałam łakomie do Cul-in-Aria (Odsłoniętego Dupska – pardon!), bo tam znalazłam moją ukochana insalata mista. Deseru też nie mogłam sobie darować – 3 Palle di Satana czyli jaj szatana – bigne’ nadziewane czekoladą brzmiały rzeczywiście dobrze, choć dolci erotici a sorpresa czyli erotyczne słodkości i to jeszcze mające być niespodzianką, też mnie intrygowały.
Pochłonięta tak niezwykłą lekturą jakoś nie zarejestrowałam do końca znaczenia pytania, jakie padło zza moich pleców: - Chcesz pogłaskać boa?
Dopiero, gdy ktoś postukał mnie w plecy, odwróciłam głowę. Tuż przed moim nosem błysnęły zimne oczy węża. Język w otwartej paszczy niemal muskał mój nos. Wydałam z siebie niekontrolowany wrzask, ale odpowiedzią był zbiorowy rechot. Dopiero potem dowiedziałam się, że w tak niekonwencjonalny sposób witany był każdy nowy gość tego lokalu, który, z tego co wiem, oparł się włoskiemu kryzysowi i nadal działa. A menu wisi teraz na honorowym miejscu w mojej kuchni…
W ten sposób pragnę zainaugurować jednocześnie nową zakładkę w moim blogu, którą nazwę Peccati di gola – Kuchnia. Staram się zgromadzić w niej te wszystkie lokale z kraju i świata, których menu i wystrój zarazem szczególnie pozostały mi w pamięci. Już dziś wieczorem szukajcie Miłe Panie i Panowie bardzo mili też, pierwszego adresu i zdjęć absolutnie wyjątkowego miejsca… Miłej, słonecznej soboty!
1 komentarze
Aniu, dziękuję, świetny tekst, przeczytałam śmiejąc się do rozpuku. Pozdrawiam MS
OdpowiedzUsuń