Mój 4 czerwca w Rzymie - historia pewnego długopisu
12:24
To była słoneczna, upalna niedziela. Wolna od pracy, jaką wykonywałam sześć dni
w tygodniu od bladego świtu do późnego wieczora w ponad stumetrowym, eleganckim
apartamencie w ekskluzywnej dzielnicy Wiecznego Miasta, Monte Mario. Wskoczyłam
pod prysznic, rozkoszując się pachnącym płynem do kąpieli Felce Azzurra,
Błękitna Paproć. Takich u nas w Polsce roku 1989 jeszcze nie było, podobnie jak
mięciutkich, puszystych ręczników, które wisiały w mojej łazience. Kupiłam je
na jakiś saldi, wyprzedażach w domu
towarowym Rinascente. Było mnie stać. W końcu zarabiałam niemałe pieniądze jako…
sprzątaczka. Tak jak moi koledzy z polonistyki, którzy wzięli roczne dziekanki
i rozjechali się na zmywaki do Anglii, na budowy dl Austrii, jak mój ówczesny
chłopak. Ja wymarzyłam sobie Włochy, aby
perfezionare la lingua czyli doszlifować język. Na studia na Półwyspie
Apenińskim stać mnie nie było, na opłacenie kursów językowych również.
Pozostawała praca opiekunki do dzieci – wytrzymałam trzy tygodnie we Florencji,
użerając się z dwoma rozpuszczonymi bachorami za jakieś grosze – naturalnie na
czarno.
Do Rzymu ściągnęła mnie koleżanka z Instytutu Kultury Włoskiej, do
którego razem uczęszczałyśmy na zajęcia, moja imienniczka zresztą. Ona z kolei
opiekowała się starszą, zniedołężniałą panią.
W tę niedzielę spieszyłam na spotkanie właśnie z Anią i jeszcze Ewą, drugą
kumpelą z Instytutu – w Rzymie też w podobnej do naszej roli. Naturalnie
wszystkie nielegalnie, bo innej opcji wówczas nie było.
Umówiłyśmy się na „śniadanie na trawie”, w okolicach Koloseum. Nabyłyśmy jakieś
smakołyki w Supermercato: świeże, chrupiące bułeczki przełożone suto prosciutto crudo. Do tego spremuta d’arancio – sok wyciskany ze
świeżych pomarańczy i kawa z pobliskiego baru – ach ta Lavazza! A potem
pojechałyśmy, jak co tydzień na Plac św. Piotra, aby znaleźć się jak najbliżej
naszego Papy.
– Popatrz, znaczek Solidarności – ucieszyła się Ania, wskazując na białą
nalepkę z charakterystycznym, czerwonym napisem, widniejącą na jednym z
ulicznych aparatów telefonicznych. Po chwili znalazłyśmy ich jeszcze więcej.
Mijałyśmy też pielgrzymów z solidarnościowymi flagami.
Wreszcie nadszedł czas, aby udać się do Ambasady Polskiej na głosowanie. –
Wzięłyście paszporty? – upewniała się Ewa, gdy wysiadłyśmy z autobusu w pobliżu
via Rubens, gdzie znajdowała się nasza placówka dyplomatyczna. Już z daleka
dostrzegłyśmy wijącą się kolejkę. Pęczniała w oczach, a tworzący ją ludzie byli
jacyś inni od zwykłych „staczy”, ogonkujących po salceson czy pomarańcze nad
Wisłą. Wszyscy jacyś uroczyści, zadumani, skupieni, elegancko, jak na swoje
skromne możliwości, ubrani – ja miałam na sobie białą bluzeczkę i błękitną
spódniczkę nabytą na najsłynniejszym, rzymskim pchlim targu na Porta Portese.
Trampki na nogach były już made in China, z naszych „szczęk” pod PKiN-em, a
ciężka jak pierun, skórzana torba pochodziła ze składnicy Harcerskiej na
Marszałkowskiej.
Właśnie przed nami zatrzymał się piskiem opon żółty maluch – fiacik 126p na
polskich numerach. Z otwartego naprędce okienka wysunęła się kędzierzawa głowa.
– Jaki podobny do Grzesia Przemyka! – pomyślałam bezwiednie. Ale przecież Grześ
już nie żył, zatłuczony na Jezuickiej przez milicję na dwa lata przed moja
maturą – odprowadzałam go w milczącym kondukcie na cmentarz. Mszę św. Odprawiał
„nasz” ksiądz Jerzy – to była moja parafia, dobrze go znałam…
- Dziewczyny – mrugnął do nas chłopak. – Długopisy bierzcie, abyście widziały,
na kogo głosować – powiedział, szelmowsko mrugając okiem i wręczył nam po
jednej sztuce. Obejrzałyśmy je dokładnie – na białym tle widniały, wypisane na
czerwono nazwiska: A.Łapicki, W.Findeisen, A.Radziwiłł, W.Trzeciakowski - a między nimi, solidarycą, polecenie:
Głosuj na nas.
Mam do dziś ten długopis , błąkający się po szufladzie biurka. Spełzły z niego
napisy kandydatów w pierwszych, ponoć wolnych
wyborach do Sejmu i Senatu, tak jak i nasze nadzieje na to, że zbudujemy Polskę
naszych marzeń. Ale nikt nie odbierze mi tamtych chwil, tamtych wzruszeń, kiedy
w Ambasadzie brałam kartę do głosowania i jawnie, ostentacyjnie kopiowałam
nazwiska z solidarnościowego długopisu, choć znałam je na pamięć i nie
potrzebowałam ściągawki. Mało tego, 4 czerwca dał mi taki osobisty impuls do
działania, że rzuciłam fartuch służącej i wróciłam do kraju, aby zrobić dyplom.
Po dwóch latach wyjechałam już do Włoch zupełnie na innych warunkach – na 17
wysłanych listów z prośbą o stypendium na uniwersytecie otrzymałam tylko jedną
odpowiedź, ale za to pozytywną…
Do tego napisania tego tekstu zainspirował mnie komentarz Redaktora Naczelnego "Rzeczpospolitej" Bogusława Chraboty w ostatnim, weekendowym wydaniu gazety, zatytułowany "Mój 4 czerwca".
0 komentarze