Amore, calcio e calcetto - między łożnicą a boiskiem

14:45


Miłość i piłka nożna to chyba dwie najważniejsze sfery włoskiego życia. Przy czym gdy jest partita, czyli mecz, nawet najbardziej romansowy Romeo nagle traci chęć do uwodzenia, bo bez calcio żyć nie może. I basta! Nie przesadzam, na palcach jednej ręki mogę policzyć Włochów, którzy „nie głupieją” na widok boiska i bramki.
Ja się od razu przyznam – o piłce nożnej nie wiem nic. No, może prawie nic. Przed dobrymi kilkoma laty, moi uroczy koledzy z działu sportowego śp. już „Życia Warszawy” (nigdy nie przeboleję zniknięcia z rynku tego tytułu, w którym opublikowałam swój pierwszy tekst dziennikarski – nota bene od razu korespondencję z Włoch o restrospektywie Salvadora Dali w Genui), dosłownie zmusili mnie do podkształcenia się w tej materii. Wybuchł wówczas skandal korupcyjny we włoskiej piłce nożnej, a ja byłam jedyną osobą w redakcji znającą język. Na początku naturalnie koledzy-fachowcy  pomagali mi pisać teksty, układać pytania do osób, które wydzwaniałam czy mailowałam do nich. Udało mi się nawet porozmawiać z kilkoma gwiazdami calcio – zabijcie mnie, nie pamiętam, kto zacz, ale koledzy byli zachwyceni.

Niezależnie od stopnia mojej obojętności czy wręcz zdumienia, że kilkunastu facetów ugania się za jakąś szmacianą zabawką, uwielbiam oglądać Włochów śledzących transmisję telewizyjną partity . Pamiętam Sienę i Piazza del Campo, kojarzone raczej z palio, pewnego chyba wrześniowego wieczoru sprzed dwóch lat. Miałam właśnie pod opieką grupę incentive z Polski, która też sobie zażyczyła oglądanie meczu – miała wtedy miejsce jakaś szczególnie ważna rozgrywka. W każdym razie, mimo nieznajomości lokalnego „narzecza”, przybysze znad Wisły szybciutko zintegrowali się przy piwie i winie z lokalsami, i wszyscy razem wydawali naprzemiennie okrzyki radości lub zawodu. To był dopiero spektakl, dla mnie ciekawszy niż to, co oglądali na płaskich, barowych ekranach telewizyjnych.

Podobne reakcje pamiętam z zeszłego roku, gdy zawitałam do Abruzji i mojego, wspomnianego już tutaj, ulubionego miasteczka – Civitella del Tronto. Proszę sobie wyobrazić kontrast – atmosfera rodem ze średniowiecza, uliczki wyludnione, a w trzech barach na krzyż, które w Civitelli są, chyba cała jej męska populacja. W sporej części staruszkowie, pykający jakąś fajeczkę czy skręcanego papierosa, którzy na widok gola nagle młodnieli i podskakiwali na stołkach nie mniej żwawo niż młodzież…
A tak sobie o calcio myślę dzisiejszego wieczora, gdyż właśnie delektuje się uroczą lekturą książki Fabia Bonifacci „Amore, bugie i calcetto”. Calcetto to te „partity” czyli mecze rozgrywane nie przez sportowców, ale zwykłych ludzi. Czytaj: panów rzecz jasna. Równie dla nich ważne, bo na jakimś nawet najbardziej podrzędnym, zapuszczonym boisku mogą poczuć się gwiazdami niezależnie od statusu majątkowego.

„ Probabilmente donna, non sa, cosa vuol dire giocare a calcio e per dirne una, non ha mai sognato di tirare in porta per pooi ritrovarsi, ne momento in cui palla entra in rete, nel mezzo di un orgasmo”  – pisze bez ogródek Bonifacci.


Tak, w istocie chyba żadna z pań nie jest w stanie pojąć, że strzelenie piłki może wywołać orgazm… A książeczkę polecam wszystkim, panom i paniom – zwłaszcza. Dowiecie się miłe Panie, o czym mówią faceci w przebieralni przed meczem. Bo rozmawiają też i o nas…
 



Zobacz również:

0 komentarze