Kiszyniów - relikt ZSRR? - kartka z niedawnej podróży
03:43
Jesienią wraz z Lawenda.pr i grupą kolegów dziennikarzy polecieliśmy na kilka dni do Mołdawii. Nawał pracy nie pozwolił mi wówczas na relację - teraz nadrabiam zaległości.
Pagórkowaty krajobraz między Prutem a Dniestrem,
pocięty szachownicą pól uprawnych – taki widok wyłania się zza chmur pasażerom
podróżującym samolotem. Mołdawia to praktycznie wieś, ale o tym przekonam się
później. Na razie ląduję na międzynarodowym lotnisku w stolicy kraju,
Kiszyniowie. Kołując do wyznaczonego stanowiska, maszyna z piskiem opon z
trudem wyhamowuje tuż przed niespodziewaną przeszkodą – pełne dziur i wykrotów
pasy są właśnie w remoncie.
Okaże się, że w takim samym, opłakanym stanie jest
większość mołdawskich szos. Budynek hali przylotów chyba nie większy od hangaru
w Modlinie, lśni czystością, a na powitanie uśmiechnięta hostessa zachęca do
degustacji wina rozdawanego w estetycznie wykonanych, acz plastikowych
kieliszkach. Za nią jedyny przed faktyczną granicą sklep – tylko z trunkami.
Celnika podbijającego mi wizę nie interesuje, że popijam przy nim procenty. W
Mołdawii to nie alkohol, a produkt spożywczy, a zarazem najważniejszy narodowy
produkt eksportowy.
Kiszyniów jest reliktem dawnej epoki, czasów Mołdawskiej Socjalistycznej
Republiki Radzieckiej.
Wszechobecna wielka płyta, szara i przygnębiająca,
trolejbusy sunące środkiem zatłoczonej jezdni, zdecydowanie nowocześniejsze
autobusy i tramwaje o żywszych kolorach.
A pośród tego mnóstwo drzew, klombów i
rabatek, tylko częściowo zaniedbanych, odrapane z farby parkany, nieliczne
billboardy reklamujące MacDonalda oraz multum budek prywatnej
przedsiębiorczości i straganów na każdym rogu.
Ze wszystkim: warzywami i
owocami, kawą serwowaną już w papierowych kubkach, czapkami z radziecką gwiazdą
i matrioszkami, które sprzedają obrotne babiny okutane w chusty, w jakichś
mizernych sweterkach robionych domowym sumptem na drutach i kapcio-papuciach na
nogach.
Stolica na pierwszy rzut oka wydaje się wstrząsająco brzydka – jej
centrum to gorsza wersja MDM-u z placem Defilad.
Za czasów ZSRR kreślono
ambitne plany architektoniczne zabudowy: miało powstać metro, kolejka
linowa. Pozostała po nich tylko tzw. Brama Miasta – dwa 24-piętrowe wieżowce o
schodkowej konstrukcji a la’ piramidy przy wjeździe. To miejsce wybiera na pożegnanie
z życiem 5-10 samobójców rocznie.
Czterogwiazdkowy
hotel, w którym nocuję też jest socjalistyczny w formie, acz odnowiony - pokoje przestronne, z szerokimi łóżkami i dobrymi jakościowo materacami.
Przy recepcji dostrzegam plakat – konkurs argentyńskiego tanga. Przez trzy
wieczory z rzędu w sali restauracyjnej wirować będą pary w rytm milongi,
profesjonalnie i z iście południowoamerykańskim żarem w połyskujących cekinami
strojach made in… Russia. Nie mam szans podziwiać ich dłużej, bo już pierwszego wieczoru wychodzimy na kolację i tu, w uroczej restauracji stylizowanej na kuchnię dostatniego, wiejskiego domu poczuję po raz pierwszy siłę tutejszej tradycji.
I spróbuję dania lokalnej kuchni, czując się niczym na uczcie lukullusowej.
W ten sposób przekonam się, jak błędne były moje pierwsze oceny i ... zakocham się w zaułkach Kiszyniowa takich jak ten na zdjęciu:
Zakocham się też Mołdawii, Mołdawianach, ich kuchni i tej może nieco naiwnej, ale chwytającej za serce nadziei na lepsze jutro. Oby ich sen się ziścił (c.d.n.)
0 komentarze