Duchy w "Villa del Cinque" - opowieść Babuni z 1928 r.

02:40

Kochani, dziś publikuję opowieść momem Babuni sprzed prawie 100 lat. Moja Mama znalazła ją segregując w domu stare "papierzyska". Nim ją przeczytacie - mam prośbę do tych, którzy być może mieszkają blisko lub wręcz w Albano Laziale. Nie mam teraz możliwości, aby tam pojechać, a chciałabym znaleźć "nawiedzoną" Villę del Cinque. O ile jeszcze istnieje. Zdobyć jej współczesne zdjęcie. A jeśli zostala zburzona w czasie II wojny światowej, dowiedzieć się, w jakich okolicznościach to się stało. Niestety wszystkie pamiątki po włoskich pobycie moich dziadków spłonęły w powstaniu warszawskim :( Pomożecie kochani? Z góry dziękuję. A teraz opowieść, która przytaczam bez korekty.
Był to rok 1928. Upalny czerwiec wypędził nas z Rzymu w góry Albańskie do Albano Laziale. Dzięki uprzejmości ówczesnego rektora Kolegium Polskiego, O. Komorowskiego , zamieszkaliśmy w willi O.O. Zmartwychwstańców. Było to wielkie dwu- piętrowe domisko położone w niegdyś pięknym, a w owym czasie bardzo już zaniedbanym ogrodzie. Na parterze była kaplica, zakrystia, duży refektarz, takaż kuchnia i spiżarnia. Na pierwszym piętrze: sześć dużych pokoi , w tym cztery w amfiladzie, łazienka toaleta i korytarz oraz dwa pokoje po drugiej stronie korytarza. Na drugim piętrze – długi korytarz, z którego wchodziło się do pojedynczych pokoi umieszczonych po obu jego stronach. Naprzeciwko tego domu stał budynek gospodarczy, na którego piętrze mieszkał włoski dozorca Vincenzo del Manno z rodziną, a na parterze była obora i inne pomieszczenia gospodarcze. Zajęliśmy cztery pokoje w amfiladzie z dużym tarasem , którego poręcz oplatały pnącza obsypanego czerwonymi kwiatami krzewu. Przy pomocy nieocenionego brata Andrzeja pościągaliśmy z innych pokoi meble, które były jeszcze w możliwym do użytku stanie, znalazł się nawet jakiś dywan i mieszkanie było gotowe, a rozkład wyglądał mniej więcej tak: jadalnia, pokój przejściowy , z którego było wejście do małego pokoiku, który służył nam za kuchenkę do przyrządzania śniadań i kolacji ( nie trzeba było schodzić na parter do dużej kuchni klasztornej ). Niestety nie było ani gazu, ani elektryczności, gdyż instalacja była zepsuta, a studencka kieszeń nie pozwalała na ekstra wydatki. Następnie był salonik i sypialnia z wyjściem na taras, łazienka i toaleta. Poza nami nikt w tym domu nie mieszkał, ale uczucie strachu było mi nieznane i czułam się tu doskonale, pomimo, że całe dnie byłam sama, ponieważ mąż studiował na Uniwersytecie i codziennie rano wyjeżdżał do Rzymu na wykłady, a wracał zwykle późno wieczorem. Nie bałam się sił nadprzyrodzonych, nie wierzyłam w duchy , nie miewałam żadnych urojeń, czy imaginacji. Mogłam tylko bać się żywych ludzi, ale i tego lęku nie odczuwałam. Po dusznym Rzymie upojona świeżym, górskim powietrzem przepojonym zapachem rosnących wokół świerków i laurów sypiałam świetnie. Jednej z pierwszych nocy coś mnie obudziło. Leżałam spokojnie na łóżku i nagle usłyszałam , że przez pokoje biegnie piesek. Za wyjątkiem drzwi od korytarza wszystkie pozostałe drzwi pomiędzy pokojami zostawialiśmy otwarte. Musiał być nieduży , bo kroki były lekkie i delikatnie skrobały pazurki po kamiennej posadzce. Kroki były coraz bliższe i piesek wbiegł do naszej sypialni, zatrzymał się przy moim łóżku i po chwili wyraźnie poczułam, że dwie łapki oparły się na nim. Nie czując absolutnie lęku a tylko zdziwienie skąd się tutaj wziął , wyciągnęłam rękę chcąc go pogłaskać, ale natrafiłam na próżnię. Nie było pieska… a czułam wyraźnie jego łapki oparte na łóżku . Po chwili zeskoczył i pobiegł znów przez pokoje… po czym zapanowała cisza. Powtarzało się to przez parę nocy z rzędu. Słyszał to również mój mąż śpiący na sąsiednim łóżku, ale do niego piesek nie podchodził. Zapalaliśmy latarkę elektryczną, ale nic nie mogliśmy zobaczyć. A oparcie małych łapek czułam wyraźnie. W pokoju jadalnym , na stylowym stole , stało marmurowe popiersie Franciszka Józefa I cesarza Austrii w latach 1848-1916. Willa ta należała kiedyś do hrabiego del Cinque, obywatela włoskiego, który wygrał w lotto cinque i od tego przybrał sobie nazwisko oraz kupił tytuł hrabiego czy markiza i willę, którą wynajął ambasadorowi austriackiemu, a następnie sprzedał O.O. Zmartwychwstańcom wraz z całym empirowym umeblowaniem. Klerycy przyjeżdżający na studia do Rzymu w tej willi spędzali wakacje. Pewnego jesiennego dnia /piesek już dawno przestał do mnie przychodzić/ po kolacji, mąż mój podszedł do tego popiersia, poklepał po ramieniu i powiedział : „No co Cesarzu, twardo Ci tu spać na tym marmurowym stole.” Przeszliśmy przez pokoje i weszliśmy do sypialnego. W tym momencie drzwi z hukiem zatrzasnęły się za nami. Stanęliśmy zdumieni i nieco wystraszeni, gdyż okna były pozamykane i nie było mowy o przeciągu.- „Nie żartuj sobie ze zmarłych” powiedziałam do męża.
W październiku przyjechał do nas znajomy z Rzymu. Umieściliśmy go w pokoju gościnnym po drugiej stronie korytarza. Rano zapytał nas kto zajmuje pokoje na górze. Odpowiedzieliśmy, że absolutnie nikt, bo nawet szczurów nie ma, a nietoperze gnieżdżą się tylko w drwalce na podwórzu. Okazało się, że o piątej rano obudził go dźwięk dzwonka . Zupełnie jakby ktoś szedł korytarzem i dzwonił: najpierw na I piętrze, potem wyżej. Dźwięk dzwonka był głośny, potem coraz cichszy i umilkł. Kroków nie słyszał, ale kamienna i ceglana posadzka nie skrzypi , a kroki były widocznie lekkie i ciche. Powtarzało się to przez kilka nocy i ucichło po jego wyjeździe. Przypomniałam sobie o jeszcze jednym zdarzeniu z lata. Kiedyś nad ranem, okna były otwarte, słyszeliśmy, że w kaplicy odprawia się Msza św. Dzwoniły cicho dzwonki na sanctissimus i słychać było głos kapłana odmawiającego modlitwy. Słów nie można było rozróżnić, ale można się było zorientować z intonacji głosu. Był chyba listopad. Siedzieliśmy w pokoju sypialnym, który stał się również pokojem do pracy, bo zaczęły się jesienne chłody a tutaj było najcieplej. Mąż siedział przy biurku i pisał, a ja naprzeciwko niego siedziałam w fotelu i czytałam książkę. Już leciutko zmierzchało, ale jeszcze można było pracować bez światła. Nagle jednocześnie podnieśliśmy głowy i spojrzeli w stronę okna, a potem na siebie. Jak się później okazało oboje usłyszeliśmy i poczuliśmy to samo: otworzyło się okno - /naprawdę pozostawało zamknięte/ i przeszła między nami kobieta – słychać było szelest jedwabnej sukni i rozszedł się piękny zapach nieznanych nam perfum. I cisza…
Ostatnie wydarzenie miało miejsce w samą Wigilię. Wróciliśmy do siebie po wieczerzy , którą spożyliśmy razem z rodziną dozorcy. Mąż włożył ciepłe palto i poszedł z nimi na pasterkę, a ja zostałam sama.. Nie chciało mi się iść. Była to druga wigilia z dala od domu, chciałam zostać sama i choć myślą przenieść się do swoich bliskich. Kiedy drzwi za mężem zamknęły się na dole, zamknęłam również drzwi od pokoju i odeszłam w stronę biurka. W tym momencie usłyszałam, że ktoś trzy razy mocno uderzył w drzwi i rozległ się iście szatański chichot. O ile wszystkie poprzednie wydarzenia nie sprawiały przykrego wrażenia, o tyle to było nieprzyjemne. I po raz pierwszy poczułam niepokój. Po świętach przyjechał do nas nasz serdeczny przyjaciel ks. biskup Dub- Dubowski i cały dom poświęcił. Skończyły się raz na zawsze wszystkie „nadprzyrodzone” historie. (zdjęcia: Pixabay)

Zobacz również:

0 komentarze