Carnevale di Viareggio - mój pierwszy w życiu karnawał

03:22


To się zdarzyło w zupełnie innym wymiarze, a może w innym życiu, bo w 1989 roku, kiedy przyjechałam po raz pierwszy sama do Włoch. Naturalnie najpierw musiałam wydobyć z odpowiednich urzędów paszport, załatwić wizę – wówczas konieczne było zaproszenie. Trafiłam do Viareggio, o którym wiedziałam tyle, że jest znaną miejscowością plażową w Toskanii. Nie wiedziałam, że zamieszkują ją „the bold and the beautiful”. Eleganckie domy-rezydencje okolone wysokimi parkanami, luksusowe samochody niczym krążowniki „cumujące” na podjazdach i panie w drogich futrach z miniaturkowymi pieskami o wymanikiurowanych pazurkach (nie miałam wówczas pojęcia, że mogą istnieć zakłady fryzjerskie dla czworonogów!) – Viareggio sprawiło, że poczułam się jeszcze biedniejsza i bardziej zakompleksiona. Pracowałam jako baby – sitter i wszystko zapowiadało się jak najlepiej: piękny pokój z widokiem na ogród-park oraz przydomowy, odkryty basen, grzeczny podopieczny i pan domu, który zaraz wypłacił mi należność z góry za pierwszy tydzień. Kwota wydała mi się obłędna. Ściskając ją czujnie w garści obeszłam butiki w mini centrum: Benetton, Gucci, Braemar – z zachwytem wlepiałam wzrok w czerwoną, szkocką spódnicę na wystawie, bo takiej wysokogatunkowej wełny jeszcze nie widziały oczy moje. Przy prezentowanych artykułach cen nie było – zachodziłam w głowę, co to oznaczało. Nie miałam jednak śmiałości wejść i zapytać. Z otwartych drzwi płynął subtelny zapach perfum, a cały wystrój sklepików wydawał się tak wyszukany. Ranki miałam wolne, więc zazwyczaj szłam na plażę – w marcu słońce Południa przypiekało tak solidnie, że siedziałam na piasku tylko w lekkim sweterku. Szum fal niemal mnie usypiał. Cisza i spokój. Do czasu. Pewnego dnia bowiem powiew wiatru przyniósł odgłosy piszczałek i werbli, które z każdą minutą intensywniały. Zaciekawiona, wrzuciłam książki do nauki włoskiego do torby i pobiegłam w stronę wyraźnego już teraz hałasu.

Wypadając zza rogu niemal nie skończyłam pod toczącą się środkiem deptaka platformą. Kołysały się na niej barwne postacie z papier mache, a napisy, które rozumiałam, uświadomiły mi, że chodzi o jakiś lokalnych polityków. Na kolejnych wozach dostrzegłam natomiast znajome mi już lica ówczesnego premiera i prezydenta, też powykrzywiane prześmiewczymi grymasami. Za nimi szły postacie disneyowskie i z innych kreskówek. Barwny, roztańczony korowód przebierańców, któremu towarzyszyła głośna, dyskotekowa muzyka. Patrzyłam na ten spektakl ze zdumieniem, coraz bardziej oczarowana, choć przecież ocierał się o kicz. Jakiś młody człowiek wyciągnął do mnie rękę w zapraszającym geście, abym dołączyła do zabawy. Dałam się ponieść emocjom balującej młodzieży i na chwilę zapomniałam, że jestem z PRL-u, który jednak zbyt szybko znów mi się przypomniał. W Viareggio spędziłam tylko trzy tygodnie, bo skończyła mi się wiza turystyczna. Mojemu pracodawcy nie udało się, choć wcześniej zapewniał, że ma odpowiednie „plecy”, załatwić mi legalnego pozwolenia na pracę, a ja nie chciałam zostać „na czarno”. Obrażony, że „porzucam” jego dziecko, nie zapłacił mi trzeciej tygodniówki – drugą zresztą też tylko częściowo. 

Mimo to Viareggio wspominam z dużą nostalgią i cieszę się, że najbliższą niedzielę znów się w nim będę bawić, tym razem na zakończeniu karnawału. Już nie jako dziewczyna z PRL-u. (Zdjęcia: Media Gallery Carnevale di Viareggio, link:http://viareggio.ilcarnevale.com/)

Zobacz również:

0 komentarze