Jak przesiadłam się z Gripena na Mirage'a i wylądowałam w Tuluzie

01:34


Od razu się przyznaję – nie leciałam F-16, ani też dwoma pozostałymi maszynami, biorącymi udział w przetargu na samoloty wielozadaniowe dla naszej armii zwartej i gotowej. Natomiast we wszystkich… siedziałam J
A było to tak. W czasach już dla mnie samej zamierzchłych zajmowałam się dziennikarstwem ekonomicznym. Pracując w nieistniejące dziś, a szkoda, gazecie „Prawo i Gospodarka” otrzymałam od Red. Nacza (czyli Redaktora Naczelnego) bojowe w istocie zadanie zajęcia się w/w przetargiem*.

Moja pierwsza reakcja była do przewidzenia: - Dlaczego ja, skoro to męski temat, a w redakcji jest mnóstwo facetów, którzy by go z radością, od zaraz podjęli? Ja samolotami latać lubię, i owszem, ale czynię to tylko jako pasażer – w kokpicie byłam tylko raz (swoją drogą jest to tak niebywałe przeżycie, że potem już standardowa podróż przy okrągłym okienku przestaje bawić – piloci bowiem widzą okolicę panoramicznie).
Red Nacz. popatrzył się na mnie wymownie i dyskusji nie było. A skoro nie było, należało się wziąć do roboty. Już śp. dziś Antoni Chodorowski rozszyfrował mnie, kreśląc uroczo-złośliwą karykaturę, na której stoję z wyrwaną z gleby Palmą Pierwszeństwa. No cóż, ambitna zawsze byłam. Czasem do przesady, nie ukrywam, co niektórych denerwowało – jeśli tak, przepraszam J W przypadku samolotów wielozadaniowych ta cecha jednak bardzo mi pomogła – po kilku miesiącach znałam detale budowy F-16, Gripena i Mirage’a, warunki, jakie przedstawiali nam zagraniczni oferenci, z dystansem słuchałam „bajek” o dolinach krzemowych i innych cudach-wiankach, jakie miały na nas spłynąć w wyniku tzw. offsetu. I, odcinałam kupony od tej ciężkiej roboty, podróżując po bazach, aby zobaczyć maszyny i ich produkcję z bliska.

W jako pierwszej wylądowałam w bazie szwedzkiego Gripena w Linkoeping – zaopatrzona w specjalną przepustkę znalazłam się za bramami, które dla zwykłych ludzi są zazwyczaj na głucho zawarte. I przeżyłam szok. Zamiast jakiś strasznych budowli – piękny park porośnięty stuletnimi dębami, ocieniającymi domki z sidingu. Pośrodku piękna willa wsparta na toczonych kolumnach, kojarząca się z willami Wenecji Euganejskiej, zaprojektowanymi przez Andreę Palladia. Wreszcie, za jakimś piętrowym budyneczkiem mniejszej już urody – lotnisko i pierwszy Gripen, który akurat jakiś samochód techniczny ciągnął na… sznurku. Naturalnie musiała to być stalowa lina, ale z daleka widok przedstawiał się iście zabawnie. I nagle absolutną niemal cisze rozdarł piekielny ryk. To startowała maszyna stojąca poza zasięgiem mojego wzroku. Aż skuliłam się, nie mogąc zdzierżyć tylu decybeli!
Jednak już po pół godzinie przebierałam nóżkami, pełna emocji, gdy zaproponowano mi wejście do kabiny pilota. Najpierw jednak czekał  mnie mały streaptease. Musiałam zdjąć warstwy kulturowe w postaci licznych swetrów (na dworze było zimno) oraz całą „drobnicę” w postaci pierścionków i kolczyków. – Dlaczego? – dziwiłam się, gdy ubierano mnie już w stylowy kombinezonik. – Gdyby jedno z Pani świecidełek wpadło tak między tę całą maszynerię, musielibyśmy ją całą rozbierać. A to dużo pracy i ogromne koszty – uświadomiono „blondynce”.  
Kabina okazała się dla mnie kolejnym zaskoczeniem. Było w niej potwornie ciasno, a przecież jestem szczupła i wcale nie taka wysoka –  mierzę 168 cm. Pilot Gripena nie mógłby być więc ode mnie dużo obfitszy w kształtach!

Zamiast rajdu w przestworzach, na który naturalnie miałam ochotę, ale jest to kosztowna impreza – nawet pół miliona dolarów, jeśli samolot wymaga tankowania w powietrzu albo operuje z lotniskowca (pamiętajmy, że z naszych notabli półgodzinny lot, tyle, że F-16  odbył Leszek Miller), zaproponowano mi podróż symulatorze Gripena. Odpadłam już na połowie „beczki”, a zatem predyspozycji fizycznych do lotu też nie posiadałam.
Podobne emocje czekały mnie również w bazie Mirage’a we francuskiej Tuluzie, którą zwiedzałam na kilka dni przed zamknięciem mojej gazety. Nomen omen równiutko 13 grudnia 2002 roku, w kojarzącą się od razu jednoznacznie dla mojego przynajmniej pokolenia rocznicę. I, paradoksalnie, równiutko dwa tygodnie przed ogłoszeniem ostatecznego wyniku przetargu przez Ministerstwo Obrony Narodowej.

Mój, coraz intensywniejszy i wciągający mnie „romans” z samolotami wielozadaniowymi dobiegał zatem końca – już nie dotarłam do Fort Worth w Teksasie, aby testować F-16. I specjalnie nie żałowałam, bo nie był to mój faworyt… Wolałam otoczoną winnicami Tuluzę, do której wróciłam nieoczekiwanie przed miesiącem przy okazji innego zadania dziennikarskiego, realizowanego z polecenia innego już medium. Tym razem mogłam objechać okoliczne winnice i skosztować pysznych trunków, wznosząc toast za miłe wspomnienia i za kolejne, niezwykłe podróże, które za chwilę mnie czekają...

 *************************************************************
*(anno domini 2002, koordynowanego przez Ministerstwo Obrony Narodowej – na jego potrzeby powołano międzyresortowy zespół kierowany przez wiceministra ON Romualda Szeremietiewa).

Na drugim, grupowym zdjęciu stoję obok Krzysztofa Zalewskiego (po mojej lewej stronie), najlepszego eksperta lotniczego jakiego znałam, między innymi komentującego katastrofę w Smoleńsku. Krzysztof bardzo mnie wspierał i pomagał przebić się przez lotniczą wiedzę. Szkoda, że odszedł tak nagle i w niewyjaśnionych okolicznościach...

Ostatnie ujęcie zawdzięczam świetnej, młodziutkiej dziennikarce, Kindze Popiołek z "Wiadomości Turystycznych" :) Dzięki Kinia :)

Zobacz również:

0 komentarze