W samo południe - moje spotkanie oko w oko z mafią

10:34


Mafiosi, inaczej niż w filmach w rodzaju popularnego serialu „Ośmiornica” z dzielnym kapitanem Corrado Cattanim, raczej nie pokazują się na ulicach miast z otwartą przyłbicą czyli dymiącą pukawką w dłoni. Trzeba mieć dużo szczęścia, czy raczej nieszczęścia, aby się na ich porachunki natknąć. Ja je miałam…

 

Swojego czasu mieszkałam sobie w Casercie, 30 km pod Neapolem czyli w południowej już części „buta”, w regionie Kalabria. Z okien mojego sympatycznego pokoiku rozpościerał się aż nierealny widok na Wezuwiusz. Towarzyszył mi dniem, wzbudzając respekt – przez pierwsze dni pobytu wpatrywałam się  niego wręcz z niepokojem, czy aby jednak nie zafunduje nam sorpres-y i nie wybuchnie (ostatnia erupcja miała miejsce w 1944 roku). I czuwał przy mnie nocą, otulony morzem spowijających go świateł, a wtedy czułam, że coraz bardziej się z nim oswajam. Stopniowo pojmowałam niezwykłe przywiązanie neapolitańczyków dla drzemiącego olbrzyma, wręcz uczucia – zresztą sprzeczne, jakim go obdarzają. Strana amore, dziwnej miłości towarzyszy bowiem nienawiść, gdy św. January „robi na złość” i nie chce za nic skroplić swojej świętej krwi. A jak nie chce, to przecież Wezuwiusz może wybuchnąć*.

 

W Casercie pracowałam jako opiekunka do dziecka, ekscentrycznego zresztą małżeństwa. Ojciec był 40-letnim filozofem zagrzebanym w książkach, który wręcz powalał posiadaną wiedzą. Ona, śliczną dwudziestokilkulatką, niezbyt mądrą, ale chyba nieco cwaną. Wytłumaczyła bowiem swojemu zakochanemu w niej bez reszty małżonkowi, że dziecka wychowywać nie może, gdyż jest na to zbyt delikatna i czas wolny spędzała malując w domowym studio bądź na zakupach. Mnie przypadło w udziale 2,5-letnie chłopię o pszenicznych włosach, błękitnych oczach i dykusyjnym imieniu Etna. Poważnie! Gdy spytałam o jakieś zdrobnienie, bo nazywanie dzieciaka imieniem wulkanu, w dodatku rodziaju żeńskiego, przekraczało moje możliwości pojmowania, zaproponowano: - Wołaj na niego po prostu De- de. Po prostu. Tak też czyniłam, nie chcąc wejść w jakiś konflikt z powodu głupiego imienia. Zwłaszcza, że u casertańskiej pary mieszkało mi się dobrze, Antonella dbała, abym się specjalnie nie męczyła baby-sittingiem – wolała, abym jej dotrzymywała towarzystwa, ponieważ po prostu się nudziła.
Rankiem chadzałam z Dedem vel Etną na placyk zabaw lub dłuższe eskapady, które pokonywał w spacerówce. Kończyły się one zazwyczaj w cukierni, gdzie każde z nas pochłaniało po ciachu.



 

Tak też i było tamtego dnia – przemierzyłam z wózkiem piekielnie nasłonecznioną ulicę, zauważając, że jest na niej wyjątkowo pusto. Właściwie żadnej żywej duszy oprócz nas. Żaluzje w oknach były pospuszczane, właściciel mijanego codzinnie w połowie drogi baru, zniknął gdzie w jego czeluściach – a przecież zawsze wychodził nam na spotkanie, witając się wylewnie z maluchem. Cisza dzwoniąca w uszach. Poczułam się nieco dziwnie, ale ponieważ słońce rzeczywiście dawało mi się we znaki, przyspieszyłam kroku i już niedługo znalazłam się w chłodnej przystani cukierni. Poprosiłam dodatkowo o wodę i espresso – Dede już wsuwał kremówkę. I wtedy wpadła zdyszana, starsza pani z krzykiem: Zabito, zabito człowieka!

To nas zelektryzowało. Sprzedawczyni zbladła. – Gdzie to było? – zapytałam, tknięta przeczuciem. – Jak to gdzie, tutaj – zaraz, na ulicy X! – wyrzuciła z siebie, coraz bardziej rozstrzęsiona kobieta. – Czyli tam, gdzie dopiero byliśmy z Dedem – powiedziałam na głos do siebie. – Zdążyliśmy przejść i zaraz po nas zabito człowieka! – uświadomiłam sobie, czując, jak paraliżujący strach przenika moje ciało. – ‘Ndrangheta – wyszeptała staruszka konspiracyjnym szeptem, a potem zaległa dzwoniąca w uszach cisza. Tylko Dede spokojnie wylizywał resztki ciastka z serwetki.

 

‘Ndrangheta jest uważana za najniebezpieczniejszą organizację kryminalną we Włoszech. Siedziba główna znajduje się w Kalabrii. ’Ndrangheta  ma korzenie antyczne, a jej nazwa jest zbitką dwóch słów: andropos – człowiek i agatos – dobry, co wydaje się paradoksem, ale u początków wszystkich tego typu organizacji przestępczych stały szczytne ideały: dobroci, rycerskości, braterstwa, solidarności. Prawdziwą działalność rozpoczęła w połowie XIX w., ale jej zasięg był początkowo ograniczony, choć już wtedy poszczególne rodziny, skupione w mniejszych miasteczkach zaczęły łączyć się w klany wspólnych interesów. W końcu stulecia, obejmując już całe terytorium, stała się „sektą, która nikogo się nie boi”. Walki frakcyjne między klanami z morderstwami włącznie, korupcja urzędników państwowych i eliminacja tych odmawiających współpracy, zastraszenie, porwania, a jednocześnie kreowanie się na jedyną organizację, która sprzyja interesom ludności – to ich „metody operacyjne”.


*Zapraszam do lektury mojego tekstu o Neapolu w zakładce Podróże duże i małe

Zobacz również:

0 komentarze